Ostatnia wyprawa 2016 roku płynnie przeszła w pierwszą w 2017, za sprawą zimowo-sylwestrowego szaleństwa po czeskiej stronie Karkonoszy. W moim przypadku słowo „szaleństwo” nie jest tu bez znaczenia. Jazda na nartach nigdy nie była popularna w mojej rodzinie, deski na nogach miałam w sumie tylko raz – podczas zimowej szkoły w gimnazjum. Na drugiej lekcji zdołałam uderzyć się przypiętą nartą w głowę, a resztę wyjazdu spędziłam w łóżku odizolowanego pokoju dla dzieciaków z grypą.
Raz kozie śmierć, do odważnych świat należy i inne motywujące powiedzonka – postanowione, jedziemy na narty! Chociaż po polskiej stronie śniegu nie było za dużo, to im bliżej granicy tym bardziej białe robił się pobocza i przydrożne lasy. Rokytnice nad Jizerou znajdują się jakieś 17km od przejścia granicznego Jakuszyce-Harrachov. Niewielkie miasteczko z dobrą infrastrukturą dla początkujących i średnio-zaawansowanych narciarzy.
Na „dobry wieczór” GPS poprowadził nas wąskimi dróżkami zboczem góry, z urokliwie oblodzonymi zjazdami, bo było kilkaset metrów krócej, niż główną, płaską drogą przez środek mieściny. Moich katastroficznych wizji dopełnił obraz podjazdu pod chatkę, w której się zatrzymywaliśmy. Wysiadłam i ze zdenerwowaniem sprawdzałam czy aby na pewno żadne koło nie zbliża się zbyt blisko krawędzi podjazdu – dobrze, że Maciek był pewien swoich umiejętności, bo ja w takich warunkach zostawiłabym samochód już gdzieś w Szklarskiej Porębie.
Z radością ulokowaliśmy się w cieple pensjonatu ŠMÍDOVÁ, w którym porządek trzymała pani Alena – złota kobieta! Domowe pokoje zostały świątecznie udekorowane, a na stoliku czekały na nas ciasteczka! Po krótkim odpoczynku i wszamaniu przywiezionych darów powigilijnych, zrobiliśmy sobie spacer w dół do miasteczka. Zimno!!
Narty wypożyczone, instruktor umówiony – koniec wymówek, obym 3 dni na, w oczach narciarzy niewielkim, stoku Modrá Hvězda skończyła w jednym kawałku..
W Sylwestra, zmęczeni całodziennymi aktywnościami, ledwo dotrwaliśmy północy, ale było warto! Wspięliśmy się na zbocze nieopodal naszego pensjonatu, w okolicach atrakcji Snowtubing, i podziwialiśmy niesamowite fajerwerki w dolinie – wspaniałe wrażenia.
Ostatni dzień to test moich nowych „umiejętności” – zjazd stokiem z Lysej Hory (Łysa Góra). Przystanek Skibusa znajdował się nieopodal naszego pensjonatu i po krótkiej jeździe przesiadaliśmy się na wyciągi, które wyniosły nas na sam szczyt. Teraz już tylko droga w dół.. W gęsto padającym śniegu, z przerwą, dwoma upadkami i mieszanymi uczuciami, w żółwim tempie stoczyłam się do podnóża góry. Coś co narciarzom z prawdziwego zdarzenia zajmowało maksymalnie 20 minut, u mnie przeciągnęło się w godziny. Cóż, dużo nauki jeszcze przede mną, zdecydowanie nie jestem na etapie odczuwania radości z jazdy, ale cieszę się, że spróbowałam.
Na osłodę pożegnania smazeny syr w pobliskiej knajpce, załadowanie bagażnika czeskim piwkiem i kierunek Polska, a za kilka dni z powrotem do Singapuru, z -12 do +30 stopni Celsjusza, mmmm.. Żegnajcie góry, było vi-bor-nie, a polsko-czeskie łamańce konwersacyjne i życzliwość lokalnej społeczności jeszcze długo przywoływać będą uśmiech na twarzy!