W skład tego maleńkiego kraju wchodzą liczne lasy tropikalne. Bardzo rozmowny przewodnik naszej wycieczki do Parku Narodowego Ulu Temburong National Park co rusz dzielił się z nami brunejskimi ciekawostkami. Na przykład to, że podział kraju na 4 oficjalne dystrykty dokonał się wg schematu: główny (ze stolicą), leśny (obszar lasów tropikalnych), naftowy (obszar z przemysłem wydobycia) i kulturalny (również tereny leśne, zamieszkałe przez mniejszości plemienne).
Swoją drogą wycieczka z BorneoGuide.com była strzałem w dziesiątkę. Nie sądzę, by nawet posiadając własny transport, można się było dostać do dżungli na własną rękę. W pewnym miejscu droga się kończy i dalej można udać się tylko rzeką. Zaczynamy jednak od przeprawy z Bandar Seri Begawan (dystrykt Brunei-Maura) do przystani Bangar w dystrykcie Temburong. Technicznie, do marca 2020 roku, nie łączyła ich żadna droga krajowa – aby przejechać samochodem, trzeba było wkroczyć na terytorium Malezji (polecam zerknąć na Google Maps, teraz prowadzi przez most w zatoce). Byłyśmy tam w 2017, więc droga morska oszczędziła nam odpraw paszportowych i była atrakcją samą w sobie.
Po 2 godzinach na łodzi, pakujemy się do minibusa i jedziemy w głąb lasu najdalej jak się da, prowadząc radosne konwersacje z przewodnikiem. Podzielił się z nami historią mijanych tradycyjnych długich domów – Iban Longhouse. Tradycyjne budownictwo plemienia Iban to jak duża ilość parterowych szeregowców połączona ze sobą. Potrafi w nich mieszkać nawet 100 rodzin, a każdy dom ma nawet swojego dyrektora zarządzającego.
Czas na kolejną zmianę środka transportu! Zanim to nastąpi odpoczywamy w Sumbiling Eco Village Camp-Site, gdzie można podejrzeć wiele lokalnych upraw, a nawet zatrzymać się na dłużej. My po chwili pakowałyśmy się już w Long Boats, tradycyjne długie łodzie, którymi spływa się, miejscami burzliwą, rzeką w głąb parku. Głośny silnik zagłusza myśli, więc udało się zatrzymać te o rychłej kąpieli w żywiole pod nami i chłonąć oczami majestat lasu tropikalnego.
Dobrze, że sam dojazd na miejsca sprawia sporo frajdy, bo przy jednodniowej wycieczce czasu na miejscu nie jest za dużo. Wystarczyło go jednak na krótki trekking, tree top walk, gdzie z wysokich platform podziwiać można korony drzew, oraz kąpiel w wodospadzie, którego jeziorko pełne było rybek robiących tzw fish-spa, czyli obgryzających martwy naskórek ze stóp. Momentami łaskoczą jak największe tortury.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i trzeba wracać. Wieczorem udałyśmy się do drugiego, obok Omara Ali Suifuddien Mosque, meczetu narodowego: Jame’Asr Hassanal Bolkiah Mosque, który jest największą budowlą sakralną w kraju, mogącą pomieścić aż 5000 wiernych. Budowla to wakf – zinstytucjonalizowana forma przekazywania nakazanej przez islam jałmużny, podarowanej przez obecnie panującego 29. sułtana Brunei i nazwana na jego cześć (Hassanal Bolkiah).
Z uwagi na trwającą modlitwę nie mogłyśmy wejść do środka, więc obeszłyśmy ten niesamowity budynek z 29 złotymi kopułami i już miałyśmy wracać, gdy zagadnęła nas Nash, lokalna studentka. Po wymianie banałów skąd jesteśmy i jak nam się podoba, zaproponowała kontynuowanie rozmowy przy kolacji. Miejscowa kuchnia z rodowitą Brunejką? Tyle wygrać! Na stół wjechały najróżniejsze cuda, między innymi tradycyjny, kisielowaty kleik ambuyat, który nawija się na pałeczki (a właściwie specjalny bambusowy widelec, który wygląda jak połączone ze sobą pałeczki), a później moczy w ostrym sosie. Michę tego zjeść by było ciężko, ale bardzo ciekawe danie.
Nash w swej życzliwości odwiozła nas do hotelu i kategorycznie odmówiła zwrotu pieniędzy za posiłek, którego rachunek ukradkiem zapłaciła. Takiej gościnności się nie spodziewałyśmy. I mimo, że każda zagraniczna podróż Nash wymaga zgody jej ojca i ze względów religijnych ubiera się tak a nie inaczej niż my, to po prostu fajna, ciepła i ciekawa świata dziewczyna, która studiuje, pracuje, a w wolnym czasie spotyka się ze znajomymi. Od wielu lat, żyjąc w Singapurze, mam kontakt z wyznawcami Islamu i po raz kolejny dobrze przekonać się, że nie jednemu psu Burek, a podkreślany w mediach opresyjny obraz tej religii nie dotyczy całej jej społeczności.
W niedzielę udało nam się jeszcze zobaczyć Kampung Ayer, wodną wioskę, w której żyje prawie połowa mieszkańców stolicy – jakieś 13 tysięcy, zwykle mniej zamożnych Brunejczyków. Wzniesiona na betonowych szczudłach, ma wszystko: domy, ścieżki, sklepy, meczet, a nawet szkołę, posterunek policji czy jednostkę straży pożarnej. Za 1 dolara brunejskiego można skorzystać z wodnej taksówki, aby dostać się w konkretne miejsce. Całkiem eleganckie i zadbane domy, przeplatane są jednak biednymi, ledwie trzymającymi się całości chatkami – niebywały kontrast w tym jakże bogatym państwie.
Przejeżdżając przez miasto zastanowiły nas jeszcze, miejscami puste i zamknięte ulice. Przygotowania do maratonu? Nie, to decyzja sułtana, by w niedziele kilka dróg w mieście przeznaczyć dla rowerzystów, rolkarzy, wrotkarzy i innych entuzjastów rekreacji na kółkach – ot taki miły gest.
Kierunek dom! Nie takie Brunei straszne jak je malują. W małym miasteczku, mimo zaszczytnego miana stolicy, turystycznie nie ma zbyt wiele do zobaczenia, ale na pewno warto poświęcić czas na wypad do dżungli i rozmowy z lokalną ludnością, bo za kontrowersyjną czasem władzą widzianą w mediach, kraj to przede wszystkim jego ludzie. Zwykle tak różni, a jednak podobni do nas samych.