Singlish

Ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca. – Singapur, początek, akt II

Wtorek, dzień czwarty, przywitał mnie deszczem. Deszcz i chmury  to tutaj naturalne zjawisko, nikt się nie dziwi, że zaczęło padać. Szarej codzienności temu zjawisku dodaje fakt, że w Singapurze wiele chodników jest zadaszonych – tak, tak, i to nie tylko chodniki, które przebiegają tuż przy ścianie budynku, a daszek jest na niej zamontowany.

Singapur, zadaszone chodniki

Singapur, zadaszone chodniki

Uzbrojona w pożyczony parasol wyruszyłam na stację MRT. Tu gdzie teraz czasowo mieszkam dosyć wyróżniam się z tłumu, bo nie jest to ścisłe centrum Singapuru, gdzie Europejczyka spotkać dużo łatwiej. Zachodnio-południowa część wyspy to raczej mieszanka lokalnych narodowości.
Na stacji jest całkiem niezła piekarnia, zahaczyłam więc o nią, aby w ramach śniadania wrzucić coś do żołądka. Polskim zwyczajem, zaraz po wyjściu zaczęłam konsumować bułeczkę z pieczarkami. Gdy już byłam w połowie dopadło mnie olśnienie – przecież na terenie stacji i w pociągach jest absolutny zakaz jedzenia i picia! A prawo jest tutaj dość restrykcyjnie przestrzegane.. Pośpiesznie wrzuciłam resztki do torby, ukradkowe spojrzenia lewo-prawo i ruszyłam na peron. Zanim jednak wsiadłam do pociągu zaopatrzyłam się we własną kartę EZLink, która uczyniła mnie 12S$, z czego 7S$ jest do wykorzystania.

Singapur, karta EzLink

Singapur, karta EzLink

Kolejnym etapem zatwierdzania mojego pobytu w Singapurze jest wyrobienie długoterminowego Employment Pass (obecnie posiadam krótkoterminowe, która pozwala na wjazd do Singapuru i rozpoczęcie pracy).  Niestety okazało się, że moje badania medyczne, które robiłam w Polsce, są już za stare (robione były na przełomie kwietnia/maja, dla singapurskiego rządu są ważne jeśli mają mniej niż 3 miesiące), więc na dzień dobry czeka mnie wycieczka po singapurskich lekarzach i przychodniach..
Na szczęście nie ma tego dużo – badania krwi, ogólny wywiad lekarski i zdjęcie rentgenowskie płuc (kolejne promienie, ehh.. Podobno nie mogą skorzystać z tego, które przywiozłam z Polski, bo nie..). Dostałam druczek, z druczkiem do dosyć kameralnej przychodni Raffles Medical Group, recepcja, formularze, numerek, proszę czekać, aż się wyświetli i wejść do gabinetu. W międzyczasie pobranie krwi – standardy higieniczne, sprzęt i metodologia podobna do polskiej – nic zaskakującego. Zaskoczenie czekało w gabinecie – skośnooki pan doktor z… maseczką na twarzy! Mnie osobiście maseczki na twarzy kojarzą się raczej z salą operacyjną, a nie rutynową wizytą u lekarza medycyny pracy, ale ok. Kilka pytań o ogólny stan zdrowia i ‚proszę się położyć na kozetkę’.  Kątem oka patrzę, a pan doktor startuje do mnie ze stetoskopem. Osłuchują przez ubranie? Da się tak? To czemu w Polsce zawsze musisz się rozebrać? Pewnie tutaj względy konserwatywno-religijne mają pierwszeństwo przed jakością i łatwością wykonania badania. Na zdjęcie rentgenowskie musiałam udać się 4 piętra wyżej. Kolejne, niezbyt długie oczekiwanie z numerkiem. Dostałam fioletowy szlafroczek i pani radiolog wskazała mi szatnię do przebrania się. Chwilę później wchodzę do pomieszczenia z aparaturą i zaczynam ściągać to wdzianko (myślę sobie, łaaał, z szatni trzeba było przejść na wprost korytarzem, to dają szlafroczek żeby się okryć). Okazuje się jednak, że nic mam nie ściągać, a zdjęcie rentgenowskie robione jest w tymże ubranku. Kto by pomyślał, co? Bogatsza o nowe doświadczenie azjatyckiego stylu życia, po niecałych dwóch godzinach mogłam opuścić ten kompleks, bo wyniki na odpowiednim druczku, potrzebnym do pozwolenia o pracę, wysłane zostaną od razu do moich pracodawców.
Wychodząc udałam się do pobliskiego marketu, z kolejną próbą znalezienia czegoś do jedzenia (skończyło się na płatkach śniadaniowych, jogurcie i soku jabłkowym), ale zanim udało mi się tam wejść odrzucił mnie słodkawy smród.. Po chwili wszystko było jasne – to durian, ukochany owoc Singapurczyków, śmierdzi obrzydliwie, ale podobno jest pyszny.. Taak, może pewnego dnia spróbuję… Za to wieczorem spróbowałam innego owocu – mangusteen, był niesamowicie smaczny, tak szybko zjadłyśmy całą siatkę, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Otwiera się je ściskając w dłoniach złożonych w koszyczek i trzeba uważać, żeby skórki nie spadły na ubrania, podobno farbują trwale na czerwono.
Na wieczór ustaliłam 2 spotkania w sprawie mieszkania, ale wcześniej wybrałyśmy się z Sharon na obiad (a właściwie obiadokolację) – kolejne podeście do lokalnej kuchni, tym razem bardziej hardcorowe, bo ta potrawa miała w sobie mięso z.. białej żaby. Podobno lokalny przysmak, którego trzeba spróbować. Claypot Frog Porridge było jak bardzo gęsta zupa z dużą ilością ryżu i całymi (źdźbłami? liśćmi? no w każdym razie nie posiekany) szczypiorkami. Na dnie pływało żabie mięso. Sama zupa – rewelacja, mięso zaś bardzo bezpłciowe, coś pomiędzy rybą a nieprzyprawionym kurczakiem..

Singapore, Claypot Frog Porridge

Singapore, Claypot Frog Porridge

Następnego dnia udałam się w poszukiwaniu kantoru do Chinatown, gdzie miejsca takie są obsługiwane przez dwie osoby – jedna siedzi w środku za szybą, a druga stoi przed okienkiem, bierze od Ciebie pieniądze, przelicza, mówi ile możesz dostać i jeśli się zgadzasz to podaje do tej w okienku, a tam wszystko już wygląda normalnie – maszynki do sprawdzania oryginalności i te do przeliczania pieniędzy, sejf i tablica z kursami. W pierwszej chwili myślałam, że to jakieś machlojki, więc wymieniłam tylko drobną sumę pieniędzy, ale gdy zobaczyłam, że we wszystkich tak to wygląda to się uspokoiłam. Pierwszy raz słyszałam też ludzi posługujących się Singlish – lokalną odmianą angielskiego, ale o czym oni mówili to ja nie wiem.

Singapur, książka o Singlish

Singapur, książka o Singlish

Wieczór spędziliśmy całą piątką (oprócz mnie i Sharon dołączyli także Ichiro i Yuko – japońska para współlokatorów Sharon oraz Ale, dziewczyna z couchserfingu). Poszliśmy do Annalakshmi – indyjskiej restauracji. Jedzenie nie było aż takim zaskoczeniem – dużo curry, kofta indyjska, szpinak i wypiekane placki. Za namową reszty zamówiłam też Mango Lassi, napój robiony z jogurtu i mango – rewelacja . Zasadniczą zaletą tego miejsca jest fakt, że płacisz ile uważasz za stosowne. Dokładnie tak! Jest menu, zanim zaczniesz jeść obiad możesz wziąć przystawki, a kelner non stop dba o to, byś miał szklankę pełną wody, ale to Ty decydujesz na ile wyceniasz to wszystko. Ceny w Singapurze są ciut wyższe niż w Polsce, dla przykładu – w PL za drożdżówkę zapłaci się teraz ok 1,50-1,80zł, tutaj buny, czyli odpowiedniki drożdżówek kosztują ok 1S$ czyli jakieś 2,70zł (oczywiście wiele produktów jest dużo droższych niż w Polsce, głównie dlatego, że ja oglądam się przede wszystkim za rzeczami mi znanymi, które w większości są sprowadzane z Europy, co automatycznie czyni je droższymi. Nie miałam jednak czasu jeszcze porządnie się rozeznać.). Jedzenie było pyszne i pierwszy raz w Singapurze najadłam się do syta, zapytałam więc Sharon ile zwyczajowo tutaj płacą. 5S$, czyli niecałe 15zł – póki co oszczędzam jak mogę, więc byłam szczęśliwa, że tylko tyle, bo ten obiad był wart dużo więcej. Cała restauracja jest w duchu ichniejszej religii, a dowolność w płatności poparta jest tutaj ideą: jesteś dobrym człowiekiem, kochamy Cię, ufamy Ci. Późniejsze piwko cenowo zaskoczyło w drugą stronę, co prawda ostrzegali, że idziemy do turystycznej dzielnicy, gdzie ceny w knajpkach są dosyć wysokie, ale dajcie spokój – 10S$ (jakieś 27zł!) za piwo 0,33?! Równie drogie piłam chyba tylko w Holandii.. (nie przeliczaj, błagam Cię.. nie przeliczaj!)
Po powrocie do domu, ostatnich rozmowach i pożegnalnych zdjęciach (w piątek wcześnie rano Ale jechała na lotnisko, a ja po południu się przeprowadziłam) zaproponowałam, z polskim akcentem, po kieliszku Żubrówki, przywiezionej z domu. Jak zawsze zyskała międzynarodowe uznanie!

Singapur, Żubrówka wśród japońskich kieliszków

Singapur, Żubrówka wśród japońskich kieliszków

Singapur, Ale, Sharon z Aiką na rękach, Ichiro i Yuko

Singapur, Ale, Sharon z Aiką na rękach, Ichiro i Yuko

A teraz najważniejsza rzecz ostatnich dni, czyli: MAM MIESZKANIE!  Ci, którzy trochę mnie znają nie uwierzą, że mieszkanie to, jest na 18-stym piętrze, w związku z czym muszę używać windy ;) Ale widok jest niesamowity, trochę jak z biurowców na amerykańskich filmach.
Czas się trochę urządzić!