Bagaż rejestrowany nadany, wagowo mogłam zaszaleć jeszcze 1,6kg. Chwilę później okazało się, że było to miejsce na żel pod prysznic i szampon, z których korzystałam tuż przed wyjściem z domu i na szybko wrzuciłam do bagażu podręcznego. Jak wiadomo dużych opakowań z płynami na pokładzie samolotu przewozić nie można, więc zostały mi tylko małe próbki, które miałam w plecaku (przez nie posądziłam później singapurską kranówkę o to, że śmierdzi. To nie ona śmierdziała, a ten żel pod prysznic z próbki otrzymanej kiedyś w aptece). Na dzień dobry czeka mnie zakup azjatyckich kosmetyków.
Adrenalina, która napędzała mnie całą noc skończyła się w samolocie. Chwilę po wystartowaniu małego ATR 72 zasnęłam, budząc się tylko na chwilę gdy stewardessa przyniosła herbatę i kanapkę (łaaaał, darmowe jedzenie w samolocie, jak człowiek latał tylko Wizzairami i Ryanairami to się zachwyca takimi szczegółami, chociaż Eurolotowa obsługa to był tylko przedsmak wielkiego świata:) ). Pobudka, podejście do lądowania, autobus, witamy w Terminalu 2 Munich International Airport i.. co dalej?! Schody w górę, schody w dół, mnóstwo sklepów, bramek i ludzi. I pierwszy dylemat żółtodzioba – czy muszę odebrać swój bagaż i nadać go jeszcze raz? Nigdzie nie widziałam strzałek kierujących do taśm z bagażami.. Po jakiejś godzinie ciężkiej rozkminy zawróciłam pod drzwi wejściowe, gdzie zostawił nas autobus i zaczepiłam jakiegoś miłego pana z obsługi lotniska. ‚Kali jeść, Kali pić’ pierwsze zdania po angielsku jakoś tak koszmarnie niezgrabnie mi wychodziły, ale mądry facet domyślił się o co mi chodzi. I wytłumaczył, że moje loty są stowarzyszone w Star Alliance i oni tak sobie sprytnie przerzucą mój bagaż z jednego samolotu do drugiego, że nie muszę się o nic martwić. Uff..
Po kilku godzinach oczekiwania Singapore Airlines swoim Boeningiem 777-300ER pokazało mi co to znaczy duży samolot (toż to bydle było!). Mnie nieobytą cieszyło i bawiło wszystko, „What a wonderful world” na wejściu do samolotu, stewardessy w „ludowych” uniformach, kocyk, poduszka, skarpetki i szczoteczka z pastą do zębów czekające na fotelu, na przywitanie każdy dostał gorący wilgotny ręcznik, żeby umyć ręce. W oparciu fotela ekran i dostęp do filmów, muzyki, gier, bieżącej kontroli lotu – XXI wiek jak nic! Kobiety siedzące obok mnie w 3-fotelowym rzędzie tuż po starcie samolotu przesiadły się na inne wolne miejsca, więc po podniesieniu podłokietników miałam miejsce leżące, co okazało się kluczowe podczas tego 12-godzinnego lotu. Od wejścia doświadczyłam też co to znaczy klimatyzacja – cała podróż upłynęła z kocykiem okrywającym mnie od szyi w dół, co bym nie zamarzła.. Moja ekonomiczna klasa obejmowała wyżywienie full service, na lunch chiński makaron z dziwnymi warzywami, kurczakiem i sosem (kung po chicken and fried noodles with chinese greens), który palił mój przełyk.. Na szczęście były do tego jakieś łagodniejsze dodatki, typu sałatka z łososiem czy bułeczek z serem, a na deser lody truskawkowe. Zapowiada się zdrowe przepalenie gardła przez to ichniejsze zamiłowanie do ostrych przypraw – po powrocie spirytus to szklankami będę mogła pić i nic nie poczuję.. Darmowe napoje obejmowały też alkohole, więc skusiłam się na szklaneczkę Singapore Sling – podobno najbardziej znany drink singapurski o pomarańczowo-różowym kolorze. Pojęcia nie mam co w nim było, ale całkiem smaczny.
Sharon, u której mieszkam teraz w jednym z 15-piętrowych wieżowcu jakich pełno w okolicy, jest dziewczyną poznaną przez couchsurfing.org (dla nieznających tej strony link) – strona na której możesz znaleźć i zaoferować innym nocleg w swoim domu za darmo, choć nie do końca za darmo, bo zyskujesz nowych znajomych, opowieści, doświadczenia i wszystko inne co drugi człowiek może dać od siebie). W sierpniu zeszłego roku Sharon z Singapuru poszukiwała noclegu w Poznaniu podczas swojej podróży autostopowo-autobusowo-pociągowej po Europie, więc ją przygarnęłam. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś to ja ją odwiedzę. Była moją wróżbą!
Moja przejażdżka trwała około godziny, aż znalazłam się w innej części kraju, stacja Lakeside MRT. Wszystkie wskazówki podesłała mi Sharon przez stronę gothere.sg, coś jak nasze jakdojadę.pl (po kliknięciu na link macie dokładnie moją trasę)Do tej pory wszystko odbywało się w zamkniętych pomieszczeniach – z samolotu rękawem do terminala, w samym terminalu na dole jest zamknięta stacja a drzwi do wagonu są jak w windzie – podwójne, otwierają się dopiero jak pociąg podjedzie. W samolocie podczas lądowania informowali, że temperatura w Singapurze to 28°C (o 7.00 rano!), o czym przekonałam się 2 przystanki dalej podczas przesiadki na Tanah Merah MRT. Pierwsze wrażenie? Jak na krytym basenie w letni, upalny dzień – wilgotne powietrze, którym ciężej się oddycha i bardzo ciepło.Podczas wschodu słońca SQ 327 landed. Szybki rekonesans hali przylotów, wbicie wizy do paszportu, odbiór bagażu (ufff.. doleciał ze mną w jednym kawałku!), podprowadzenie internetu z McDonalda (cywilizacja!) co by odczytać wskazówki dojazdu do Sharon, kantor, informacja turystyczna, bo ja analogowy człowiek jestem to mapa się przyda i ruszyłam windą w dół do ichniejszego metro-tramwajo-pociągu zwanego MRT czyli Mass Rapid Transit. Póki co nie umiem jeszcze kupić biletu w biletomacie, bo na stacji na lotnisku stała miła pani, która doradza, uśmiecha się, zaznacza wszystko na ekranie i mówi ile masz zapłacić i podaje gotowy bilet – chodząca prawa ręka świeżaków takich jak ja. A bilet też rodem z XXI wieku – plastikowa karta, którą odbijasz przy bramkach do pociągo-metra. Podobno jest na niej jakiś depozyt – muszę oddać ją do maszyny to zwrócą mi dolara (singapurskiego oczywiście, obowiązująca tu waluta to dolar singapurski).
Chociaż typowe dla mnie byłoby rzucenie bagaży i od razu ruszenie na podbój miasta – zmęczenie i rozsądek wzięły górę. Będę miała sporo czasu, żeby przejść się wzdłuż i wszerz, lepiej powoli aklimatyzować się do temperatury i dużej wilgotności. Pogadaliśmy trochę i poszłam spać. W domu 24h na dobę chodzą wentylatory, więc zupełnie nie czuć tego gorąca – jest przyjemnie ciepło. Wieczorem miałam wyściubić nos za próg, w moją pierwszą podróż do sklepu, ale brakło mi mobilizacji. Kolejna dawka snu i w niedzielę byłam już jak nowo narodzona.
Żołądek zaczął domagać się jedzenia, a polskie resztki już się kończyły, więc korzystając ze wskazówek Sharon, wyruszyłam na pierwsze samodzielne zakupy. Tuż po wyjściu z bloku i spojrzeniu na ulicę uświadomiłam sobie też, dlaczego wczoraj coś mi nie pasowało. Ruch lewostronny! Ale jeszcze się nie przestawiłam, więc zdarza się, że zachodzę drogę jakiemuś biednemu człowiekowi albo na przejściu dla pieszych najpierw oglądam się w złą stronę, a autobus wypatruję nie tam skąd przyjedzie. Jakiś czas temu w Poznaniu na przystankach rozwieszone były plakaty informujące, że jeśli chcesz by nocny autobus się zatrzymał na przystanku i Cię zabrał to musisz na niego zamachać. Tutaj bez względu na porę dnia machasz do kierowcy, żeby się zatrzymał. Zasadę odkryłam ekspresowo, gdy mój autobus śmignął wzdłuż przystanku i tyle go widziałam. Bo jeśli nikt nie chce wysiąść (stop w autobusie też trzeba naciskać zawsze, w Polsce używa się tych przycisków głównie w nocy) i nikt nie zamacha to kierowca się nie będzie zatrzymywał.. Co do rozkładów to zwykle ich nie ma, jest tylko informacja, że dany autobus odjeżdża co kilka minut (zwykle 6-9min). Płatności odbywają się tu za przejechany dystans, ale nie tylko (patrz zdjęcie niżej). Mnie jednak kolejny raz możliwość kupowania biletu omija, ponieważ dostałam kartę EZLink, na której jest trochę pieniędzy. Kartę przykłada się do czytnika po wejściu do autobusu (wejście tylko przednimi drzwiami, żeby kierowca widział czy odbiłeś kartę!). Bilet można też kupić przy kierowcy. Dokładnie tak: przy a nie u. Wrzuca się monety do takiej skrzyneczki koło kierownicy a koło fotela kierowcy jest druga skrzyneczka, z której wyskakuje bilet, tym razem papierowy. Bajer, co? ;)
Podjechałam do Boon Lay Shopping Centre, ale to nie galeria handlowa jak Plaza czy Ostrovia, to po prostu wielopiętrowy.. bazar. Na planie kwadratu rozmieszczone są boksy, w których można kupić mydło i powidło, czyli wszystko od jedzenia przez kosmetyki po odkurzacze i meble. Zanim jednak udałam się do Fair Price – jedyny większy sklep, przypominający naszą Biedronkę, przeszłam wzdłuż budek z jedzeniem i.. zapach chińszczyzny wygenerował mi w głowie tylko jedną myśl: umrę tu z głodu. Na szczęście chwilę później znalazłam piekarnię. Fair Price zaskoczyło mnie dużą ilością dziwnych rzeczy, które skwitować można tylko pytaniem: to się je?! Kupiłam to co najbardziej przypominało produkty znane mi w Europie, łącznie z chińskimi zupkami, których tutaj nie sprzedaje się na sztuki tylko od razu hurtowo po 5 (uwaga, uwaga, zupki nie są z Radomia a z Malezji!) i wróciłam do domu szukać mieszkania.
Poszukiwanie mieszkania to jest dopiero zabawa. Oczywiście w internecie roi się pośredników, których agenci pomogą Ci wynająć mieszkanie „za drobną opłatą”. Żeby uniknąć dodatkowych kosztów trzeba przekopać się przez strony w stylu gumtree (tak, tak, tutaj też je mają) i craigslist (podobno też międzynarodowy portal ale w PL o nim nie słyszałam). Odszyfrowanie ogłoszeń to nie lada wyzwanie. W Singapurze mieszkania dzielą się na 2 główne typy: pierwszy to mieszkania w blokach HDB – coś jak nasze mieszkania socjalne? Trochę kiepskie porównanie, bo u nas kojarzą się często z biedą i syfem, a tutaj jest to po prostu mieszkanie dofinansowane przez rząd, dzięki czemu jest tańsze – i condo – prywatne mieszkania na małym osiedlu, często z dostępem do basenu, siłowni i innych takich bajerów. Przekrój cenowy olbrzymi. W podobnych cenach są do wynajęcia albo pokoje w całym mieszkaniu albo mini-mieszkanka, coś na kształt kawalerki (studio). Niestety te drugie są wyposażone tylko w tzw light kitchen – czyli nie ma kuchni (jako pomieszczenia i sprzętu), w pokoju w którym mieszkasz masz wstawioną lodówkę, mikrofalówkę i tyle w temacie zabudowy kuchennej – odpada w przedbiegach! Wynajmując pokój w mieszkaniu do wyboru master room albo common room. Ten drugi, nie jest jednak pokojem dzielony z drugą osobą (w takim przypadku jest to shared room). Common room nie jest też pokojem przechodnim. O tuż common room oznacza pokój bez własnej łazienki, natomiast master room to pokój z prywatną łazienką. Zobaczymy co z tego wyjdzie, czynnikiem decydującym dla mnie jest lokalizacja i pieniądze (wolę oszczędzać na podróże niż wydawać na mieszkanie).
Wieczorem, kiedy temperatura spadła do jakichś znośniejszych 28°C Sharon zabrała mnie do Boon Lay Place Food Village (tam, gdzie rano z trudem zniosłam zapach chińszczyzny). Nie byłam jakoś specjalnie głodna, ale z racji posiadania przewodnika głupio byłoby nie skorzystać. Poszłyśmy do (podobno) najbardziej znanej budki, do której zawsze są kolejki, ale nie bez przyczyny.
Na pierwszy ogień poszło otah – podobno ryba z ciastem, ja ryby tam nie czułam, bardziej naleśnikowe ciasto kokosowe, owinięte i pieczone w liściu, ale Sharon nie umiała mi powiedzieć czego to liść. Zjadliwe, ale jak to zwykle u nich, zdrowo przyprawione.
Następnie spróbowałam od Sharon trochę ‚hash brown’ coś jak nasze placki ziemniaczane, tylko wysmażone na bardzo chrupko i oczywiście przyprawione na ostro. Dobre!
Na deser poszły lody kacang (Ice kacang).. Jak widać na zdjęciu poniżej przypominało to piramidę z mocno kruszonego lodu, z dużą ilością cukru i w czterech kolorach, biały smakował kokosem, brązowy jak skrzyżowanie cukierków Kopiko z tabletkami na gardło, zielony był bardzo słodki (chyba z trzciną cukrową, ale nie jestem pewna), różowy był dobry ale w smaku nie przypominał niczego co znam. Lody były bardzo zimne i obrzydliwie słodkie, ale nie to było w nich najdziwniejsze.. Na zewnątrz były polane sosem z.. kukurydzy! Tak, tam są żółte ziarenka kukurydzy. Druga niespodzianka, oprócz galaretek na dnie które konsystencją przypominały albo gluty albo twardy sylikon (w smaku były po prostu słodkie) znajdowała się też.. czerwona fasola. Dokładnie taka jak u nas w puszkach się kupuje i dodaje do obiadu..
Mam więc za sobą pierwsze lody z warzywami, nie jestem pewna czy powtórzę to doświadczenie..
Dziś cały czas pada, więc miałam dobre kilka godzin by porozmawiać na Skype, kiedy już Polska wstała (w końcu jestem 6h do przodu) i spłodzić tą kilometrową notkę. Szukam dalej mieszkania, a jutro pierwsze spotkanie w pracy i zacznie się ogarnianie życia!Obawiałam się trochę rewolucji żołądkowej, ale mam się dobrze, więc można podejmować kolejne próby degustacyjne.
miszcz. spoko. pisz. POWODZENIA!
seditosowy migdał
PolubieniePolubienie