Zwykle wracam z pracy wieczorem, wstaję przed 7.00, więc w dni robocze zwiedzam raczej tylko supermarket pod domem, ewentualnie pomniejsze sklepiki dookoła. Za to w sobotę i niedzielę spaceruję, aż nogi rozbolą. Nie inaczej było w zeszły weekend. Zanim jednak nadszedł miałam przyjemność kolejny raz pójść do singapurskiego urzędu, tym razem po odbiór karty. W kolejce czekałam jakieś 5 minut, więc na dobrą sprawę nie zdążyłam nawet przygotować dokumentów, a już podchodziłam do okienka. Dzień dobry, dzień dobry, proszę poczekać, chwila moment, pani przyniosła kartę, czy to pani? taa, poznaję tę gębę mordercy na zdjęciu, proszę podpisać, dziękuję, do widzenia. Całość zajęła może z 10 minut. Zaczynam lubić tutejsze urzędy. Employment Pass jest kartą, która generalnie przypomina dowód osobisty, ale zamiast danych o miejscu zamieszkania, są umieszczone informacje o wykonywanym zawodzie i firmie zatrudniającej. Posiadając dokument legalizujący mój pobyt na dłużej niż krótkoterminowe pozwolenie o pracę, mogę wreszcie założyć konto w banku (wypłato przybywaj!!). Prosto z EPSC ruszyłam więc wzdłuż Raffles Place – dzielnicy finansowej, na poszukiwania ‚normalnego’ banku. Narodowy Bank Chiński? Narodowy Bank Indii? A może miejscowy singapurski? Skłaniałam się ku temu ostatniemu, ale zagubiona wśród wieżowców nie mogłam odnaleźć ich siedziby, więc gdy moim oczom ukazał się swojsko wyglądający Citibank, postanowiłam zaryzykować. Samo zakładanie konta odbyło się bez niespodzianek. Zadowolona złapałam taksówkę, które notabene są tutaj dość tanie i jest ich całe mnóstwo, i pojechałam do pracy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że całkiem niedaleko celu, gdy tuż przed skrzyżowaniem złapało nas czerwone światło, pan taksówkarz wykorzystał moment postoju i zaczął.. małymi nożyczkami wycinać sobie włosy z nosa! W pierwszej chwili nie byłam pewna czy dobrze widzę, jednak na następnym skrzyżowaniu sytuacja się powtórzyła..
Przeczesując Internet w poszukiwaniu inspiracji na weekend natknęłam się ofertę ArtScience Museum. Do końca września odbywają się tam dwie wystawy – jedna poświęcona książce i ekranizacji Harrego Pottera, druga życiu i twórczości Andy’ego Warhola. W ten sposób dzielnica nazywana Marina Bay, w której znajduje się owo muzeum, stała się celem wycieczki. Zaczęłam w okolicy wspomnianego już Raffles Place, gdzie wieżowiec na wieżowcu wieżowcem pogania.
Promenadą maszerowałam dzielnie do kompleksu Marina Bay Sands, na który składa się ogromna galeria handlowa, hotel złożony z 3 wież połączonych dachem w kształcie statku (do góry jest basen!), wspomniane wyżej ArtScience Museum, które wyglądać ma jak otwarta dłoń albo kwiat lotosu, The Helix Bridge – most w kształcie nici DNA i ogród Gardens by the Bay, w którym znajdują się Supertrees – bajkowe drzewa. Nieopodal znajduje się też diabelski młyn – Singapore Flyer, będące jednym z miejscowych symboli (pewnie dlatego ceny biletów są tak zawrotne..)
Tak, miejscowe atrakcje do najtańszych nie należą, więc ucieszyła mnie kilkudolarowa zniżka na bilet na wystawę (kolejna dobra strona posiadania sprytnej karty Employment Pass). Obejście wszystkiego trochę mi zajęło, więc krótko po moim wyjściu z muzeum zaczęło się ściemniać, ale na to w sumie czekałam. Magiczne oświetlenie (już bez związku z Harrym Potterem), co tu dużo mówić złapało mnie za serce, znaczy że gdzieś tam jestem wrażliwa! Mieniący się kolorami Singapore Flyer, czerwone nici The Helix Bridge, a na koniec Supertrees. Udało mi się nawet załapać na pokaz, podczas którego wraz z rytmem i nastrojem muzyki zmieniało się oświetlenie tych drzew – i pomyśleć, że w większości zasilane są energią słoneczną. Całość otoczona jest ogrodami z różnych stron świata, pewnie następnym razem poświęcę czas, by je zwiedzić. Póki co dzielę się z Wami tym co widziałam (zdjęcia to jednak marna namiastka, więc nie zastanawiajcie się ani chwili – odkładać ciut kasy na bilet i zapraszam do odwiedzenia mnie!)
A dziś w cyklu przekąska na wieczór na moim stole pojawił się smoczy owoc czyli dragonfruit. W smaku przypomina trochę kiwi, ale nie jest kwaśny, wyglądem w miąższu również blisko mu do wnętrza owłosionego ziemniaka, ale z zewnątrz to już inna historia. Z resztą spójrzcie sami:
uuu ajm lowin it.
Ale, ale! Musisz się spotkać z tym Polakiem co tam pracuje i dowiedzieć się jak bardzo możesz pierdolić swój zakaz plotkowania na temat tego co robisz w pracy, bo jestem cholernie ciekawy na czym polega praca audiolodżist in zimenz medikal instsruments. czy coś!
pozdro!
PolubieniePolubienie
Ten owoc w PL nazywa sie pitachaja :D
PolubieniePolubienie
ja chce spróbować ben owoc „piczaji!” Sonija – weź i mi prześlij z kilo, ew. dwa. btw: jabole tam majo?? ;p
PolubieniePolubienie
Michale Migdale, coś tam opowiedzieć mogę, ale to nie tak na forum, odezwij się na jakimś pejsbuku czy coś ;)
A że Tobie Radku piczaja się podoba i chcesz spróbować to się nie dziwię (będzie jak z knyszą na Woodstoku?), jak się będę w stronę domu wybierać to się przypomnij:) a jaboli nie spotkałam, z resztą alkohol pioruńsko drogi ;)
PolubieniePolubienie