blog podróżniczy

I niech nam curry lekkim będzie! – Indie, podsumowanie

Cała podróż po Indiach składała się z nowych, niesamowitych doświadczeń. Bzdurą jest jakakolwiek próba uszeregowania, które miejsce było najwspanialsze, najpiękniejsze, naj-ejsze. Życzyłabym sobie, aby wszystkie były niezapomniane przez długi czas (nawet nie próbuj, Alzheimerze!). Wyjazd do Indii nie był na szczycie mojej listy marzeń, ale kiedy pojawiła się szansa – wiedziałam, że to co zobaczę, będzie niesamowite i zrobi na mnie ogromne wrażenie.

Nasz plan był wariacki. Poprawka – mój plan był wariacki, a Maciek na szczęście poddał się temu szaleństwu. 4 stany, 7 miast, niezliczona ilość zabytków – praktycznie co wieczór setki kilometrów pociągiem, autobusem lub samolotem do kolejnego miejsca. Byliśmy w świątyniach, fortach, jaskiniach, na pustyni. Witaliśmy Nowy Rok i bawiliśmy się na weselu. Zapełniliśmy blisko 10GB pamięci zdjęciami i nagraliśmy około 30GB filmów GoPro. To wszystko w jedyne 10 dni!

I chociaż zajęło mi to ponad 2 lata, w końcu znalazłam czas by coś z tych nagrywek sklecić – oto Indie naszymi oczami!

Znając doniesienia mediów, ciężko nie zweryfikować podstawowego tematu, który się przewija: czy Indie są bezpieczne dla podróżującej kobiety? Z jednej strony, doświadczenia z Delhi (o których pisałam tutaj), potwierdziły moje obawy, że samej nie ma się co tu zapuszczać. Z drugiej strony, wydaje się, że to osłona zmroku wyciąga na powierzchnię podejrzane zachowania – w dziennym świetle nie działo się nic niecnego i czułam się jak w każdym innym miejscu, nawet jeśli trzeba było wcisnąć się do wagonu metra pełnego po dach lokalnych facetów – mogłam podróżować wagonem dla kobiet, ale wolałam nie rozstawać się z Maćkiem. Jeśli mnie by ktoś pytał – w hinduskie rejony nie zapuściłabym się bez męskiego towarzysza, ot choćby dla komfortu psychicznego, ale myślę, że przestrzegając podstawowych i rozszerzonych zasad bezpieczeństwa, nawet w pojedynkę można przywieźć same pozytywne wspomnienia.

Im dalej od Delhi na naszej trasie (a więc południe i zachód) oraz im mniejsze miasto, tym poczucie bezpieczeństwa wzrastało, właściwie w każdym innym miejscu spotkaliśmy się z ogromną serdecznością, szczerą chęcią pomocy i zwykłą ludzką ciekawością nami, jako przybyszami z innego świata. Na podobnej zasadzie malał chaos na ulicach, robiło się czyściej, wzrastała ilość zieleni, a komunikacja z osobami lokalnymi stawała się bardziej werbalna niż wizualna (czytaj: więcej angielskiego, mniej migowego).

Do stolicy tego kraju już raczej się nie wybieram, chyba że jako port przesiadkowy. Zdecydowanie wróciłabym do Radżasthanu, którego miałam spory niedosyt. Jednak, co tu dużo mówić – jeśli tylko nadarzy się okazja, chętnie polecę tam znowu!

Indie, Agra, Taj Mahal tuż po wschodzie słońca – zdecydowanie niezapomniany moment!

Wczesnym rankiem po weselu, zebraliśmy się na lotnisko. I chociaż było rzut beretem od hotelu, prawie spóźniliśmy się na samolot, bo nie spodziewaliśmy się takiej ilości kontroli. Wszystko jednak się udało i zajęliśmy miejsca na pokładzie lotu do Kuala Lumpur w Malezji, gdzie czekała nas przesiadka na lot do Singapuru. Ta intensywna podróż dała nam w kość i z nieukrywaną radością wysiedliśmy wieczorem na Changi – jeszcze krótka jazda taksówką i jesteśmy w domu, aby odpocząć i ochłonąć po wszystkich wrażeniach. Nasza radość musiała jednak poczekać, bo.. w Malezji zgubiono nasz bagaż. Nasz i kilkunastu innych pasażerów. Po odprawie walizki i torby są pakowane w małe kontenery, które następnie umieszczane są w lukach samolotów. Czeski błąd, ktoś zapomniał załadować ten z naszymi rzeczami. Odstaliśmy swoje w kolejce do zgłoszenia zguby i totalnie wykończeni pojechaliśmy do domu.

Bagaż na szczęście odnalazł się następnego dnia, a w raz z nim wszystkie nasze pamiątki z wyjazdu (i sterta brudnych ubrań oczywiście). Tym sposobem moja lista przygód lotniskowych zyskała nowy punkt, a ja po raz kolejny pochwaliłam moją przezorność – odkąd zaczęłam często latać, mój bagaż zawsze ubezpieczony jest na wypadek zaginięcia/opóźnienia lub zniszczenia. Na szczęście póki co ubezpieczalnia nie ma mi za złe dwóch odszkodowań za opóźnienie bagażu i kolejnych dwóch za zniszczenie walizki. Szkoda, że nie kompensuje to utraconych nerwów, ale najwyraźniej takie moje szczęście.

I niech nam curry lekkim będzie! – Indie, Jaisalmer: part I

Z uczuciem niedosytu jedziemy dalej. Zamówione wcześniej bilety na nocny autokar z Jaipuru do Jaisalmer przewoźnikiem Pooja Travels kosztowały nas 600 rupii od osoby (~33PLN, ~12.5SGD) za miejsca „Sleeper” czyli sypialne.

Rikszarz wysadza nas gdzieś pod wiaduktem. Miejsce ni hu hu nie zgadza mi się z mapą i jestem przekonana, że czekamy w złym miejscu. Dookoła stoją jednak ludzie z bagażami, a pan sprzedający bilety mówi, że mamy nigdzie nie odchodzić. Jest już dawno po zmroku i okolica nie zachęca. Grubo po czasie przyjeżdża rozklekotany autobus bez oświetlenia w środku, który zabrać ma nas do autokaru właściwego. Wsiadamy do niego tylko my, więc robi się trochę nerwowo. Chwilę później jesteśmy jednak w miejscu, gdzie mieliśmy zjawić się oryginalnie – firma przewozowa ma po prostu kilka punktów w mieście, z których odbiera pasażerów. A oto i on, nasza zmora. Z zewnątrz autokar prezentuje się po prostu zwyczajnie, nie jakiś najnowszych cud techniki, ale zdecydowanie klasę wyżej niż stare Autosany. Kupując bilety wyglądało na to, że autobus jest piętrowy, a do góry są miejsca do leżenia. Biorąc na logikę uznaliśmy, że będą to po prostu rozkładane fotele. Jak bardzo byliśmy w błędzie. Autokar był rozmiarów 1,5 pojazdu piętrowego. Po „naszej” stronie, nad dolnym rzędem foteli, znajdowały się zamykane.. pawlacze. Inaczej nie da się tego określić. Wyobraźcie sobie łóżko piętrowe, które od sufitu dzieli około 80 centymetrów, otoczone szybami ze wszystkich stron – nie dało się tam nawet swobodnie usiąść.

Indie, w drodze z Jaipuru do Jaisalmer, piętrowy autobus z pawlaczami sypialnymi, widok z naszego schowka

Takich schowków było 6, nam przypadł ten po lewej na końcu. Nie prowadziły do niego żadne schodki, więc wskrobać się trzeba było odbijając od foteli niżej i podciągnąć rękami.. Ostatecznie udało się Maćkowi jakoś mnie tam ulokować. Wrzuciliśmy bagaż pod głowę i chcąc nie chcąc, położyliśmy się na poplamioną i lepką od wszystkiego wykładzinę. Mordęga rozpoczęła się chwilę później. Zawieszenie to taki magiczny element wyposażenia pojazdu, którego zdecydowanie nie było. Znajdowaliśmy się nad kołem, jadąc po nierównych drogach Radżastanu. Przy każdym załamaniu nawierzchni nasze ciała podnosiły się na kilka centymetrów i opadały na twardą powierzchnię. Bite 12 godzin jazdy w pralce. Dodatkowo co chwila otwierało się przesuwne okno, serwując nam solidne podmuchy zimnego powietrza. Nijak nie szło go zablokować, oprócz trzymania ręką lub stopą. Czy muszę dodawać, że nie było szans na zmrużenie oka? Organizm kiepsko sobie radził, zjedzona kolacja wielokrotnie chciała zawrócić, bolały kości, mięśnie, drętwiało wszystko co może zdrętwieć. Najgorszy kryzys w podróży jaki kiedykolwiek dopadł mnie w życiu. Myślałam, że to się nigdy nie skończy.

Indie, w drodze z Jaipuru do Jaisalmer, pozdrawiamy z autobusowego schowka

Nad ranem, po środku niczego, autobus zatrzymał się na postój. Wysiedliśmy z nadzieją na rozprostowanie, ale nic to nie dało i  wciąż czuliśmy się fatalnie. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pamiętam jak przez mgłę, zapadałam w minutowe drzemki, przerywane podrzutami. W końcu! Alleluja! Jaisalmer! Po drodze chyba zapomnieliśmy po co tu przyjechaliśmy, a przecież przed nami Złote Miasto i noc w namiocie na pustyni!

Oczywiście autokar przyjechał na inny dworzec niż ten, z którego odebrać nas miał organizator pustynnych atrakcji. Z pomocą kierowcy i ludzi dookoła udało się jednak z nim skontaktować i chwilę później byliśmy w dalszej drodze. Pierwszy punkt to restauracja (Season Restaurant), mimo głodu, wstrząśnięty niezmieszany żołądek trochę protestował.

Indie, Jaisalmer, pyszna sałatka w Season Restaurant, a jeśli się nie śpi całą noc to piwo na śniadanie jest również dozwolone

Indie, Jaisalmer, toaleta dwufunkcyjna, można i siadać i kucać

Jaisalmer to ostatnia większa osada przy pustynnej granicy z Pakistanem. Oprócz oczywistej atrakcji – nieprzebranej ilości ciemnożółtego piasku pustyni Thar (Wielka Pustynia Indyjska) warto poświęcić trochę czasu i zanurzyć się w żółto-złotawe mury miasta.

Zwiedzanie miasta mieliśmy zapewnione w ramach pakietu ze Spirit Desert Camp – pustynnego ośrodka, w którym postanowiliśmy się zatrzymać. Całe zakwaterowanie organizowaliśmy z wyprzedzeniem przez internet. Nasze bagaże zostały w restauracji, a my wsiedliśmy do rikszy (hurra, znowu nas wytrzęsie!). Tym razem nie za bardzo wiedzieliśmy, jaki jest plan, zdaliśmy się na kierowcę, który wiedział gdzie nas zawieźć.

Zaczęliśmy od wizyty nad sztucznym jeziorem Gadisar Lake. Wydrążone w XIV wieku na rozkaz pierwszego władcy Jaisalmer, było jedynym źródłem wody w okolicy. Jego brzeg otaczają misternie zdobione świątynie, kaplice i kapliczki hinduistyczne, niektóre wystają wprost z wody. Okolica jeziora to także dobre miejsce do podziwiania panoramy Złotego Miasta – jak okiem sięgnął widać tylko niskie, żółtawe budynki. Nie obchodziliśmy jednak całego jeziora dookoła, fragment nieopodal drogi w zupełności wystarczył, żeby zobaczyć piękno okolicy.

Indie, Jaisalmer, Gadisar Lake

Indie, Jaisalmer, świątynie i kapliczki na brzegu Gadisar Lake

Indie, Jaisalmer, stragany obok Gadisar Lake, święte krowy i widok na Fort Jaisalmer

Następnie udajemy się do Mandir Palace, płacąc na wejściu 150 rupii (8,30PLN, 3,1SGD) za 2 osoby, mimo że na bilecie widnieje kwota 300 rupii od osoby. Miejsce okazuje się być wybudowanym w XIX wieku domem ówczesnego Maharadży Jaisalmer. Obecnie jego potomkowie prowadzą w pałacu.. hotel! Gdybym tylko wiedziała wcześniej, że mogę spędzić noc w pałacu! Na szczęście jest on udostępniony również dla zwiedzających z zewnątrz. Rzeźbiarstwo i snycerstwo nabiera tu nowego znaczenia. Misterne ornamenty ciężko opisać słowami, długie godziny ciężkiej pracy widać tu absolutnie na każdej powierzchni. Znajdująca się w pałacu wieża Badal Vilas to najwyższy obecnie punkt w mieście (nie licząc fortu znajdującego się na wzgórzu).

Indie, Jaisalmer, wejście do Mandir Palace

Indie, Jaisalmer, Mandir Palace

Indie, Jaisalmer, Mandir Palace, po drugiej stronie lustra, zdjęcie robione oczami

Indie, Jaisalmer, Mandir Palace, wieża Badal Vilas

Mandir to nie jedyne miejsce by podziwiać wspaniałe dzieło artystów-rzemieślników. Kierujemy się bowiem do Patwa-ki-Haveli (Patwon Ki Haveliyan). Haveli to swego rodzaju ciąg hinduskich kamienic wybudowanych wzdłuż bardzo wąskich uliczek. Miejsce, które odwiedzamy uznawane jest za jedno z okazalszych reprezentantów tego stylu budownictwa. Wieżyczki, balkoniki, arkady, portale, attyki i co tylko. Wszystko zdobione z niewiarygodną wręcz drobiazgowością. Pierwsze haveli w Jaisalmer powstały właśnie tu na początku XIX wieku, jest to właściwie kompleks 5 różnych haveli w jednym miejscu, które pewien handlarz-bogacz miał wybudować dla swoich 5 synów. Obecnie budynki pełnią różne funkcje urzędowe, jest muzeum (nie wchodziliśmy), pełno tu również kramów i kramików z mydłem i powidłem. Wejście na uliczki płatne jest 50 rupii (1SGD, 2,75PLN) od osoby.

Indie, Jaisalmer, wąskie uliczki Patwa-ki-Haveli

Indie, Jaisalmer, wąskie uliczki Patwa-ki-Haveli

Ostatnim punktem wycieczki po mieście jest Fort Jaisalmer, jedna z największych, w całości zachowanych, fortyfikacji na świecie. Wybudowany w XII wieku, oprócz swoich właściwości obronnych, pełnił też ważną funkcję przystankową na Szlaku Jedwabnym. Rawa Jaisal, w tamtym czasie władca tych terenów, na skutek okołoreligijnych wydarzeń zdecydował się dać początek miastu właśnie tutaj, nazywając je Jaisalmer od swojego imienia.

Indie, Jaisalmer, Fort Jaisalmer

Indie, Jaisalmer, wewnątrz Fortu Jaisalmer

Indie, Jaisalmer, wewnątrz Fortu Jaisalmer

Wejście do fortu płatne jest 500 rupii od osoby (27,5PLN, 10SGD) plus 100 rupii (2SGD, 5,5PLN) za możliwość robienia zdjęć. Na każdym kroku otacza nas żółty piaskowiec, spacerując wzdłuż murów widok rozpościera się na żółto-złote miasto. Wszystko idealnie wtapia się w piaski pustyni, do której już rzut beretem. Podobnie jak w pozostałych, w jaisalmerskim forcie można przepaść na długie godziny. Zakurzeni wszechobecnym pyłem i umęczeni po nieprzespanej nocy nie mamy zbyt dużo energii, więc zaznajamiamy się tylko pobieżnie z pomieszczeniami i świątyniami na terenie fortu, zmuszając ostatkiem sił szare komórki do próby ogarnięcia drzewa genealogicznego władców Jaisalmer i okolicy.

Indie, Jaisalmer, wewnątrz Fortu Jaisalmer, genealogia władców miasta..

Indie, Jaisalmer, makieta Fortu Jaisalmer

Indie, Jaisalmer, widok z jednego ze skrzydeł Fortu Jaisalmer

Wracamy do restauracji, skąd po obiedzie mają zabrać nas na pustynię. O dwóch takich co jeździli wielbłądem w następnej części!