Czas na kolejny rozdział indyjskich opowieści!
Na stacji w Agrze wsiadamy w pociąg 12036/AF JP SHATABDI EXPRESS do Jaipuru (Jaipur Junction) – czyli ze stacją końcową w miejscowości dla nas docelowej. Pociąg ma dwie klasy, ale kiedy znajoma rezerwowała nam bilety, dostępne były tylko miejsca w klasie wyższej (klasa EC (Executive Class)). W cenie 1247.9 rupii (~26SGD, ~69PLN) od osoby, za tą 241-kilometrową podróż, jest bezprzedziałowy pociąg o całkiem współczesnym wyglądzie i z pełnym wyżywieniem. Jak pełnym? W ciągu niespełna 4h podano przystawki, ogromny obiad, przekąski, deser i zupę! Początkowo byliśmy totalnie sceptyczni do jedzenia w pociągu – w Polsce miałabym obawy (chociaż widziałam ostatnio, że Pendolino próbuje przywrócić wiarę w WARSy) a gdzie dopiero w Indiach! Burczenie w brzuchu przytłumiło jednak zdrowy rozsądek i pałaszowaliśmy, aż się uszy trzęsły! Było smacznie i na szczęście obyło się bez toaletowych ekscesów później.
Późnym wieczorem byliśmy na miejscu – witamy w Radżastanie! Okolica dworca nie zachęcała do pieszych wędrówek po zmroku. Szybko zapakowaliśmy się więc do rikszy i daliśmy się przewieźć jakieś 3 minuty – nasz hotel znajdował się praktycznie na przeciwko stacji kolejowej. Kolejny dzień intensywnej podróży i ciążąca wciąż nad nami zmiana strefy czasowej sprawia, że zasypiamy momentalnie, a rano ciężko nam się wygrzebać. Śniadanie w hotelu rozpieszcza hinduskimi smakołykami. Kiedy w końcu jesteśmy gotowi do wyjścia, jest już grubo po 12.00. Niestety w Indiach wiele atrakcji zamyka się o 17.00. W planach mieliśmy tylko fort i krótki spacer po historycznym centrum miasta, więc uznałam, że czasu mamy wystarczająco.
Łapiemy rikszę do Amber (Amer) Fort (nazwa fort i pałac jest często używana zamiennie – wiele budowli to po prostu pałace w forcie) i zanurzamy się w 45-minutowe wycia silnika. Ten XVII-wieczny fort znajduje się na wysokim wzgórzu, kawałek za miastem. Historia Indii jest dla mnie wciąż bardzo zawiła, mamy jednak tu do czynienia z Radźputanami (Rajput) – hinduskimi klanami rycerskimi. Wciąż są to czasy panowania Mogołów, w których Akbar, powierzył te tereny zwierzchnictwu swojego zaufanemu wojownikowi radży Man Singh I i pierwsze kształty fortu, który możemy podziwiać obecnie, zostały powołane do życia.
Ustalamy z rikszarzem, że przyjedzie nas odebrać i drepczemy placem wzdłuż jeziora Maotha (Maotha Lake) by dołączyć do ogonka przed kasą biletową. Patrząc na ogrom pałacu już wiemy, że prawdopodobnie przepadniemy na długie godziny.
Bilet kosztuje 500 rupii od osoby (~28PLN, ~10.4SGD), dodatkowo 200 rupii (~11PLN, ~4.2SGD) od osoby za tzw Composite Ticket czyli bilet uprawniający do wejścia na inne atrakcje w mieście. Nie wiadomo dlaczego dostajemy dwa bilety w cenie jednego, nie będziemy jednak narzekać!
Skrobiemy się schodkami do bramy Suraj Pol Gate, przez którą wchodzimy do pierwszej z czterech części fortu, zwanej Jaleb Chowk. Składa się ona głównie z placu, na którym odbywał się przegląd wojska, wojownicy prezentowali swoje wojenne zdobycze, a zwierzęta wykorzystywane w boju – konie i słonie – miały swoje stajnie (czy słoń mieszka w stajni?!).
Czerwony piaskowiec zaczyna przeplatać się z marmurami – jesteśmy w drugiej części fortu, która służył jako miejsce publicznych audiencji. Kiedy Maharadża przyjmował interesantów pod czerwonym dachem Diwan-I-Am, w zakamarkach marmurów (Sattais Katcheri) jego księgowi liczyli datki przyniesione przez poddanych.
To co najwspanialsze ukrywa się w kolejnej części – prywatne pomieszczenia władcy, rodziny i świty. Marmury, mozaika, lusterka, a na środku wspaniały ogród! Chodzimy po piętrach jak zaczarowani i gubilibyśmy się nieustannie, gdyby nie ochroniarz, który postanowił się z nami zaprzyjaźnić (czytaj: zaczął nas oprowadzać licząc na datek). Normalnie nie lubię takiego narzucania się i stawiam sprawę jasno, ale ten gość minął się z powołaniem i powinien być przewodnikiem. Bez niego nie dotarlibyśmy pewnie w wiele miejsc, wliczając demonstrację systemu dostarczania wody do pałacu.
Z lusterkami w pałacu Sheesh Mahal wiąże się legenda, w której jeden mały płomień odbija się od rozsianych mikro-lustereczek, tworząc złudzenie rozgwieżdżonego nieba. Zafascynowana światłem gwiazd królowa, chciała spać pod gołym niebem, nie było to jednak możliwe ze względów bezpieczeństwa, dlatego Maharadża wybudował dla niej Szklany Pałac, czym podarował jej gwiazdki z nieba prosto w zadaszonej sypialni. Romantyk!
Kiedy padną słowa „Wielki Mur” od razu przed oczami pojawia się obrazek chińskiej fortyfikacji. Nie byli oni jedyni, którzy wpadli na pomysł, że wysokie ogrodzenie poprawia bezpieczeństwo. Drugi pod względem wielkości na świecie jest Wielki Mur w Indiach, którego fragmenty obserwować można z Amber Fortu. Chętnie byśmy się nim przespacerowali, ale pozostała nam ostatnia część fortu do zwiedzenia, a zegar tykał niemiłosiernie.
Marmury zniknęły, zrobiło się trochę zaniedbanie. Na tyłach fortu (miejsce zwane Zenana) mieszkały matki, żony, córki, konkubiny i inne kobiety z otoczenia władcy. Na placu znajduje się Baradari – zadaszona konstrukcja z dobrym przepływem świeżego powietrza oraz nieźle brzmiącą akustyką, w której za dnia szukało się schronienia przed gorącem, a wieczorem odbywały się tańce i śpiewy. Obstawiam, że hulanki i swawole również.
Usatysfakcjonowani oprowadzaniem pożegnaliśmy naszego ochroniarza zwitkiem rupii i już na własną rękę zaczęliśmy wracać, po drodze przystając oczywiście w zagłębiu pamiątek. Wzbogaciłam się o ciąg bransoletek, które dopełnią mój strój na wesele. Po dłuższej debacie na temat obciążenia na dalszą podróż, postanowiliśmy jednak kupić ogromną (i ciężką..) książkę kucharską – przekrój całej kuchni hinduskiej – było warto!
Na koniec jeszcze ręcznie robione pieczęci, używane do barwienia strojów, którym nie mogłam się oprzeć, rzut okiem na teatrzyk kukiełkowy i wypatrujemy naszą rikszę. Na szczęście to kierowca wypatrzył nas.
Jest po 16.00, spędziliśmy w forcie ponad 2,5h. Nasz bilet na inne atrakcje nie ma już najmniejszego sensu. Nie spodziewaliśmy się, że fort będzie tak ogromny i ciekawy.
Wyskakujemy z rikszy w historycznym centrum miasta – pink city, różowe miasto. Nazwa nieprzypadkowa – wszystkie budynki prezentują się w tym cukierkowym kolorze. Wszystko przez to, że wieki temu jeden Maharadża chciał udowodnić wizytującemu księciu jakim to pięknym miastem zarządza, nakazał więc wymalować wszystko na różowo. Zdaje się, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia.. Bynajmniej nie przez moją niechęć do tej barwy. Byliśmy w pośpiechu, szybkim krokiem przemierzając bazarowe ulice starego miasta do ostatniej atrakcji – Hawa Mahal. Ten znajdujący się w centrum pałac, został ukończony w ostatnim roku XVIII wieku. Ciekawa fasada, inspirowana koroną boga Kriszny, umożliwiała kobietom z rodziny królewskiej obserwowanie parad ulicznych i codziennego życia, pozostając niezauważonymi. Nie było już możliwości wejścia do środka obiektu – za późno. Stanęliśmy na ulicy na przeciwko, usiłując objąć te 5 wspaniałych pięter w obiektywie, kiedy pojawił się mężczyzna zapraszając nas po schodach na górę, by zrobić lepsze zdjęcie. Początkowo sceptyczni podążyliśmy jednak za nim. Istotnie, z tarasu cały obiekt mieścił się idealnie. Oczywiście nic za darmo, więc zaproszenie łączyło się z odwiedzeniem znajdującego się na piętrze sklepu z biżuterią. Grzecznie rzuciliśmy okiem i wyszliśmy (bez żadnych zakupów).
Jeszcze szybka decyzja odnośnie skórzanych klapek na wesele (uff.. na szczęście pod sari nie trzeba mieć szpilek!), kolejne pieczątki do kolekcji i wraz z zachodzącym słońcem wracamy do hotelu z uczuciem niedosytu. Jaipur to pierwsze miejsce w Indiach, do którego mam nadzieję jeszcze wrócić!
Czas na nas, tym razem dalekobieżny autobus nocny ma zawieźć nas do Jaisalmer – skąd już rzut beretem do granicy z Pakistanem. O najgorszej w życiu podróży autokarem w następnym odcinku.