problemy w podróży

Góry i doliny – Chiny, Zhangye: part I

Z nutką obawy dojechaliśmy na lotnisko w Xi’an.

Kiedy planowaliśmy całą podróż, jedyne w tamtym czasie, połączenie między Xi’an a Zhangye obsługiwane było przez Tianjin Airlines. Linie te latały tylko na trasach wewnątrz Chin i, mimo teoretycznie anglojęzycznej strony, nie było opcji zakupu biletów płacąc kartą kredytową pochodzącą spoza Państwa Środka. Na szczęście praca w Singapurze pozwala obejść takie problemy w ekspresowym tempie. Kolega aktywował swoich krewnych w kraju i następnego dnia, dostaliśmy potwierdzenie rezerwacji. Albo randomowy zestaw krzaczków dookoła naszych imion i nazwisk. Na szczęście wszystko się udało i na lotnisku nie było żadnych problemów.

Lot zaczął się spokojnie, ale im bliżej miasta docelowego, tym gorsza pogoda. Ogromne podmuchy wiatru chwiały samolotem, gdy podchodziliśmy do lądowania. Zabujało ostro, gdy koła opadły na pas lotniska. Mikrolotnisko w Zhangye wyglądało na opuszczone.

ponad Chinami

Chiny, Zhangye, lotnisko

Odebraliśmy bagaże i wyszliśmy przed terminal, a tam.. ani jednej taksówki. Bez taksówkowych naganiaczy czy okienka, które ogarnia transport. Obsługa lotniska? Zdawało się, że po wyjściu ze strefy tranzytowej nikt tam nie pracuje. Do miasta było jakieś 25 km, ściemniało się i nie za bardzo wiedzieliśmy jak wybrnąć. W głębi parkingu spacerował gość, który wyglądał na ochroniarza. Taxi zdaje się być międzynarodowym słowem, jednak albo nie mógł albo nie chciał nas zrozumieć. On ni w ząb angielskiego, nasze rozmówki chińskie gdzieś głęboko w plecaku. Pokazujemy wydruk z rezerwacją hotelu, na migi próbujemy wytłumaczyć. W końcu prowadzi nas w stronę nieoznakowanego, białego busa, do którego ładuje się kilka osób. Wymienia kilka krzykliwych zdań z kierowcą, pokazując nasz świstek. Gestem wskazuje, że mamy ładować plecaki i siebie do wozu, pokazując jednocześnie banknot 100-juanowy. Nie mieliśmy wyboru, jedyne co nam pozostało to nadzieja, że nie wywiozą nas w nieznanym kierunku. Słabo oświetlona trasa nie napawała optymizmem. Na szczęście, jakieś pół godziny później, przed nami ukazała się łuna miasta, a za kilkanaście kilometrów kierowca wysadził nas przed naszym hotelem.

Uradowani, wchodzimy do środka – chwila moment i będziemy mogli odpocząć. Nie tak prędko. Obsługa nie mówi po angielsku (nie licząc średnio działającej aplikacji w telefonie, która teoretycznie miała tłumaczyć mówiony chiński na angielski) i najwyraźniej jest jakiś problem z naszym pokojem. Po dłuższej batalii językowej z dwoma recepcjonistkami, kazali nam poczekać, aż ogarną temat. W końcu płacimy (oczywiście nie przyjmują kart kredytowych, w Chinach trzeba być przygotowanym z dużą ilością gotówki) i zapraszają do windy, trzecie piętro, drzwi na końcu korytarza. Naprędce zsunęli łóżka i gotowe! Pokój wyglądał jakby był jeszcze niedokończony po remoncie, ale nieważne – chcemy się tylko umyć i przespać. I zjeść – chwilę później w czajniku wylądowały nasze pierogi na wynos, którym niepodołaliśmy na obiad – odgrzały się perfekcyjnie i wciąż były smaczne! Niestety, nie było mi dane zmrużyć porządnie oka – nie wiem co było nie tak, wdzierający się przez okno smog, remont tuż przed hotelem, drewniana dykta pod cieniutkim materacem czy dziwny zapach w pokoju, ale nie dało się spać.

Ku naszemu zaskoczeniu, śniadanie było wliczone w dobę hotelową. Rano recepcjonistka zaprowadziła nas do knajpki nieopodal i palcem wskazała dwie opcje do wyboru: jakaś podejrzana breja z kurczakiem lub zupa z nudlami. Na zdrowie! Parujący płyn wydawał się bezpieczniejszą opcją i obudził nasze umysły przed kolejnym wyzwaniem – zorganizować transport do Parku Geologicznego – głównego celu naszej podróży do Chin. Późnym wieczorem mini-biuro podróży na froncie hotelu było już zamknięte. Wpadamy tam po śniadaniu i rozpoczyna się kolejna potyczka językowa. Tutaj pani z obsługi znała kilka podstawowych słów po angielsku, wspomagała się lokalną wersją translatora i znacznie bardziej ogarniała temat niż panie z recepcji hotelowej. Załatwione – za 3 godziny przyjedzie po nas kierowca, którego mamy do dyspozycji na ok. 7h. Cena operacji: 270 juanów (~54SGD, ~148PLN) – nie najgorzej.

By zabić czas, postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Niestety papierowej mapy, bądź kserówki w hotelu nie mieli, a przypominam, że wszystkie serwisy Google są w Chinach niedostępne, chyba że zakręci się z VPNami. Poradziliśmy sobie tutaj ze wsparciem – najpierw dostaliśmy na WhatsAppie zrzuty ekranu z map od koleżanki w Singapurze (ściągały się całe wieki), by później wykombinować kolejną opcję – przez telefon zalogować się do komputera w Polsce i znaleźć co nas interesuje. Technologia na miarę XXI wieku!

Chiny, Zhangye, centrum miasta

Chiny, Zhangye, centrum miasta

Zrobiliśmy zakupy, przeszliśmy się po centrum miasta i placem centralny, gdzie wieczór wcześniej odbywał się wieczorek taneczny, pod, powstałą w VI wieku, drewnianą pogodę (Wooden Pagoda). Za 26 juanów (~5.20SGD, ~14,20PLN), można wdrapać się na jej dziewiąte piętro i podziwiać widok na, dość szare i przykurzone, miasto. Jest jednak coś magicznego w drewnianych budowlach, zdecydowanie warto rzucić okiem na tę konstrukcję, jeśli jest się w pobliżu.

Chiny, Zhangye, Wooden Pagoda (Drewniana Pagoda)

Chiny, Zhangye, widok z Wooden Pagoda (Drewnianej Pagody)

Chiny, Zhangye, widok z Wooden Pagoda (Drewnianej Pagody)

Chiny, Zhangye, figura Buddy w Wooden Pagoda (Drewnianej Pagodzie)

Wracamy jednak pod hotel – czas na przygodę!

Góry i doliny – Chiny, Xi’an: akt I

Lwią część mojego rocznego urlopu spędzam w Polsce, dlatego większość moich wyjazdów w zakamarki Azji odbywa się weekendowo. Raz w roku staram się jednak poświęcić kilka dodatkowych dni i dotrzeć do miejsc, które potrzebują więcej czasu. Jakiś czas temu, jedno zdjęcie, znalezione w czeluściach internetu, zadecydowało o kolejnym kierunku – Chiny! O sprawcy całego zamieszania jednak później. 9 dni postanowiliśmy zagospodarować na Xi’an, Zhangye i Jiayuguan – Chiny centralno-północne.

Wyjazd nie liczyłby się jednak, gdyby nie przygody w podróży. Wyruszaliśmy w środku nocy, liniami China Eastern z Singapuru do Xi’an z przesiadką w Kunming. Nic nie zapowiadało niespodzianki, kiedy nad ranem dolecieliśmy do miasta tranzytowego. Sprawnie przeszliśmy odprawę paszportową i kontrolę wiz (jeśli wybieracie się do Chin – pamiętajcie, że na dłuższy pobyt wizę trzeba załatwić wcześniej) i pokierowano nas w lewo do małej poczekalni. Usiedliśmy i.. nic. Nie wyglądało to jak miejsce, z którego możemy dostać się do bramek naszego następnego samolotu. Mieliśmy jednak zapas czasu, więc uznaliśmy, że to jakieś dziwne lokalne procedury. Pół godziny, godzina, pracownicy z bardzo kiepskim angielskim nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego mamy tam siedzieć i czekać. Ludzi ubywało, a nasz odlot zbliżał się nieubłaganie. Obsługa lotniska przestała się nami interesować, więc podjęliśmy decyzję, że idziemy rozeznać się w sytuacji. W hali odlotów, przeszliśmy wstępne sprawdzenie biletów i przywitały nas ogromne kolejki do kontroli bagażu podręcznego. Zrobiło się nerwowo – nie zdążymy! Wcisnęliśmy się do kolejki business klasy, ale i tak wszystko posuwało się w mozolnym tempie. Tablica odlotów i bramka na samym końcu terminala. Biegniemy, ja po chwili gubię płuca, serce i oddech, więc Maciek rusza przodem, oby tylko nie zamknęli bramki. Teoretycznie mieliśmy jeszcze 7 minut. Zatrzymałam lotniskowy samochodzik i zgarniając Maćka, podjechaliśmy pod wejście z zapasem 2-3 minut do zamknięcia boardingu, ale ten.. skończył się wcześniej. Spóźniliśmy się.. W dodatku obsługa na lotach krajowych najwyraźniej nie musi znać angielskiego więc wykłócanie się, by nas wpuścili było jak rzucanie grochem o ścianę. Dobrze, rozumiem, my nie polecimy, ale gdzie jest nasz bagaż?! W akcie desperacji, krzyknęłam do ludzi z bramki obok, czy ktoś mówi po angielsku i może pomóc tłumaczyć. Oczywiście nikt się nie zgłosił, żeby nie wychylać się z tłumu, ale po chwili po cichu przyszedł jeden gość i przetłumaczył, że ta babka z obsługi nic nie wie o naszym bagażu, nie mogą już nas wpuścić i mamy wrócić do hali odlotów i dowiadywać się co dalej, w informacji linii lotniczych.

Chyba po raz pierwszy odczułam tak bardzo barierę komunikacyjną. W kolejce do informacji emocje trochę opadały i chociaż średnio-komunikatywny angielski przy ladzie nie dał mi odczuć, że nasze plecaki dotrą razem z nami lotem za 2 godziny, który nam zaoferowano, to ostatecznie wszystko było na miejscu. Teraz jak o tym wszystkim pomyślę, to może w tej dziwnej poczekalni na początku próbowali nam uzmysłowić, że z jakichś powodów nie możemy lecieć naszym oryginalnym lotem? Nieważne, dotarliśmy, Xi’an International Airport wita!

Centrum miasta znajduje się 35km od lotniska, można się tam dostać autobusem. Właściwie to autobusów jest kilka, docierają w różne miejsca Xi’an, więc trzeba zwrócić uwagę, gdzie chcemy dotrzeć. My wybraliśmy linię Xian Railway Station Line, przystanek końcowy (autobus jest bezpośredni) znajduje się na małym placu manewrowym (wygląda właściwie jak opuszczone podwórko za kamienicą) między hotelem Xian Longhai, a szpitalem Xi’an Sanqin Hospital, wzdłuż ulicy Jiefang Road (Jiefang Lu), tuż przy skrzyżowaniu z Xiwu Lu (W 5th Road), gdzie znajduje się również stacja metra (Wulukou, niebieska linia) , Główna stacja kolejowa znajduje się jakieś 900m dalej. Autobusy w obie strony odjeżdżają średnio co 15 minut, od rana do nocy. Przejazd zajmuje ok. 70 minut i kosztuje 25 juanów (~5SGD, ~13,65PLN).

Chiny, przedmieścia Xi’an po ulewie

Późnym popołudniem miasto przywitało nas deszczową aurą. Po zrzuceniu bagaży w hotelu i krótkim odpoczynku, zrobiliśmy jednak małą rundkę po okolicy, posilając się wcześniej zupą z nudlami i wołowiną w pobliskiej jadłodajni.

Poranek trochę nam się przeciągnął, grubo po dziesiątej wsiadaliśmy do metra, aby dotrzeć w pobliże dworca kolejowego. Jeszcze kilka razy w ciągu naszego pobytu korzystaliśmy z tego środka transportu. Jednorazowe bilety, na przejazd kilku stacji w obrębie miasta kosztowały po 3 juany (~0.60SGD, ~ 1,65PLN), bez problemu można je kupić w biletomatach – mają one opcję ustawienia języka na angielski. Uciążliwe mogą być tylko kontrole bagażu, zwykle obsługiwane skanerami, które w godzinach szczytu powodują kolejki.

Ze stacji Wulukou podreptaliśmy w stronę dworca. Ogromny plac manewrowy przed gmachem budynku, służy za przystanek autobusowy wielu miejskich i dalekobieżnych linii. Tuż za murami miasta kierujemy się nieco w prawo (East Square), stamtąd odjeżdża autobus 306 (inna nazwa to Tourist Bus Line 5) do Emperor Qinshihuang’s Mausoleum Site Museum (Mausoleum of the First Qin Emperor), którego najsłynniejszą częścią jest Muzeum Amii Terakotowej. W sezonie łatwo zlokalizować autobus, bo w stronę jego stanowiska ciągnie się niesamowicie długi ogonek. Myślę, że spokojnie z 250-300 osób czekało w kolejce.. Częstotliwość autobusu oscyluje między 10-30 minut. Gotowi byliśmy zmienić plany, bo jedyną „atrakcją”, po staniu w upale i pełnym słońcu przez tak długi czas, mógł być udar cieplny. Zwykle potępiam ludzi wpychających się w kolejkę, a jeśli życiowy pośpiech już mnie zmusi, to staram się moją wymówką uzyskać zgodę najbliższych osób, przed które wskakuję. Postanowiłam jednak zaryzykować potępienie wśród, głównie lokalnej ludności, podeszłam do parki białasów znajdującej się mniej więcej „2 autobusy do wejścia” i zapytałam, czy możemy udawać ich spóźnionych znajomych. Metoda „na przyjaciela” się udała, nikt nawet krzywo na nas nie spojrzał i 20 minut później siedzieliśmy w autobusie. Jeszcze raz przepraszam tych wszystkich ludzi, przed których się wepchnęliśmy!

Bilet na autobus kosztuje 7 juanów (~1.4SGD, ~3,82 PLN), kupuje się go bezpośrednio w autobusie – po odjeździe, bileterka podchodzi do wszystkich pasażerów i sprzedaje. Nas to nie spotkało, ale przed wyjazdem czytaliśmy, że na placu dużo jest oszustów czyhających na turystów, kierujących ich do autobusu zorganizowanych wycieczek lub sprzedających bilety po za autobusem.

Muzeum Armii Terakotowej jest ostatnim przystankiem po około 60-70 minutach jazdy – po drodze autobus zatrzymuje się kilkukrotnie przy innych atrakcjach. Trochę nam zajęło odnalezienie drogi z zatoki, w której wysadził nas kierowca, do kas i wejścia na teren muzeum – pobłądziliśmy gdzieś idąc przez ogromny parking. Po bilety przywitała nas, a jakże, długa kolejka. Nasi nowi „przyjaciele”, którzy początkowo poszli w jeszcze inną stronę, dotarli jeszcze później niż my. Mieliśmy więc okazję spłacić nasz dług – pomogliśmy kupić im bilety i byliśmy kwita. Wejście do muzeum kosztuje 150 juanów (~30SGD, ~82PLN).

Armia Terakotowa to niesamowity zbiór ponad 8 tysięcy (!) figur naturalnej wielkości, przedstawiających żołnierzy, oficerów i zaprzęgi konne. Wypalone z gliny 200 lat przed naszą erą (!) (p.n.e. to wciąż abstrakcja dla mnie..) były armią w.. grobowcu pierwszego chińskiego cesarza Qin Shi, aby go strzec i zapewnić władzę w życiu po życiu. Zapomniane przez wieki, odnalezione zostały przypadkiem, podczas kopania studni przez miejscowych rolników w 1974 roku.

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, widok na halę wykopalisk

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, figury wojowników i koni

Na terenie muzeum znajdują się 3 ogromne hale, przypominające hangary, z żołnierzami w różnym stanie rozkładu. Od figur, które ostały się w całości, przez starannie posklejane, po stanowiska renowacji, których pracownicy wciąż usilnie próbują odtworzyć rozbite i zniszczone rzeźby – przypomina to trochę próby sklejania rozbitych filiżanek z różnych kompletów, których kawałki ktoś rozrzucił w ogromniej piaskownicy.

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, prace rekonstrukcyjne

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, prace rekonstrukcyjne – operacja się udała!

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, prace rekonstrukcyjne

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, wykopaliska

Figury stoją w szyku bojowym. Pod ziemią, znajdowały się w ogromnych pomieszczeniach o brukowanej podłodze i drewnianym dachu, który zawalił się, przysypując figury ziemią. Każda z nich jest inna – ma indywidualne rysy twarzy, grymas, pozycję, broń, strój i rangę odpowiednią do roli pełnionej w armii. Oryginalnie były kolorowe, jednak z biegiem lat pod wpływem powietrza utraciły wszystkie barwy – z wielu z nich, kolor do reszty wyparował w przeciągu kilkunastu sekund od wydobycia w latach 70. i 80.

Chiny, okolice Xi’an, Muzeum Armii Terakotowej, figury wojowników

Spod muzeum Armii Terakotowej można wziąć darmowy autobus podwożący pod Mauzoleum cesarza Qin Shi, na terenie którego znajduje się wzgórze oraz terakotowe figury cywilów w służbie władcy. My jednak udaliśmy się w drogę powrotną do miasta.

Historyczne centrum Xi’an otoczone jest fortyfikacją – mury miasta Xi’an (City Wall). Antyczna stolica Chin chroniona była wysokimi na 12 metrów i szerokimi na 12-14 metrów ścianami, o łącznej, przebiegającej na planie prostokąta, długości 14 km. Wieże strażnicze znajdują się na rogach, a w wzdłuż ścian bramy wejściowe i swego rodzaju balkony z budynkami, które pełniły dodatkowe funkcje obronne.

Chiny, Xi’an, City Wall – Mury Miasta

Chiny, Xi’an, City Wall – Mury Miasta, strażnica

Mury zostały starannie odnowione i dostosowane do zwiedzania. Bilet kosztuje 54 juany (~11SGD, ~34,50PLN), a na górze można wypożyczyć rowery! Bawiliśmy się przednio pokonując tandemem trasę dookoła (dostępne są też standardowe rowery oczywiście). Dotarliśmy tam późnym popołudniem, więc nie było tłumów i spokojnie można było pokonywać kolejne kilometry muru, zatrzymując się okazjonalnie by porobić zdjęcia. Wynajęcie tandemu kosztuje 90 juanów na 2h (18SGD, 49PLN – trochę ździerstwo, ale warto), zostawia się też depozyt 200 juanów. Wzdłuż muru znajduje się kilka stacji wypożyczalni, zwykle koło większych bram wejściowych. Nie trzeba pokonywać całego kółeczka 14km, aby oddać rower, można to zrobić w dowolnej stacji, która wróci nam depozyt.

Chiny, Xi’an, widok z City Wall – Murów Miasta, nietypowe bloki

Chiny, Xi’an, City Wall – Mury Miasta

Trochę nas te kilometry wymęczyły, a jeszcze trzeba dojść do hostelu! Zasileni kolejną porcją nudli kładliśmy się spać – jutro kolejny wysiłek przed nami!