Zdecydowanie jestem jednym z tych ludzi, których ciężko zatrzymać dłużej w jednym miejscu. I chociaż Singapur ma jeszcze trochę nie odkrytych przeze mnie miejsc i wciąż mnie zaskakuje, to nawet stąd muszę się urwać. Jakby nie patrzeć, to tylko mała wyspa, rozmiarów 1,3 razy Warszawa, skupiona głównie na biznesie i wydawaniu pieniędzy, szczelnie zabudowana drapaczami chmur i galeriami handlowymi. Aby poczuć przestrzeń postanowiłyśmy polecieć do Indonezji.
Decyzja o wycieczce zapadła momentalnie jednego wieczoru, kilka tygodni wcześniej. Wzięłam się za porządki w papierach, bo gromadzą się jak zawsze, a lokalna wilgoć zaczynała się już z nimi rozprawiać. I tym sposobem trafiłam na broszurkę, którą drapnęłam z ambasady Indonezji w Polsce, kiedy byłam tam, prawie 2 lata temu, na rozmowie o stypendium. Przerzuciłam kilka stron i moim oczom ukazał się napis „Surabaya”, a pod nim zdjęcia wulkanów. Wulkany! Jedno z „miejsc do zobaczenia przed śmiercią”, na mojej własnej, nieistniejącej liście. Chociaż z Surabayi, drugiego co do wielkości miasta Indonezji, znajdującego się na wyspie Java, do samych wulkanów jeszcze kawał drogi, to klamka już zapadła. Kasia szybko podłapała temat i chwilę później zmobilizowałyśmy siły w szukaniu biletów. A że zdarza mi się mieć szczęście, to ekspresowo namierzyłam promocyjne ceny przez jedną z internetowych wyszukiwarek, rach – ciach – loty zarezerwowane :) Resztą będziemy martwić się potem. Nasze odkładanie planowania „na później”, przeplecione podwójnym przeziębieniem, osiągnęło moment krytyczny, gdy na niecały tydzień przed nadal nie opracowałyśmy jak do wulkanów się dostać. Wieści z internetów nie pocieszały – na własną rękę bardzo czasochłonne, z milionem przesiadek na autobusy, taksówki czy inne pojazdy – ciężko do ogarnięcia na ostatnią chwilę. W perspektywie spędzenia 2 dni w wielkim mieście, postanowiłyśmy poszukać zorganizowanej wycieczki, do których pałam niezmienną od lat nienawiścią. Jak się okazało była to świetna decyzja. Nie organizują na szczęście wielkich, autokarowych grup, które podążają za przewodnikiem z chorągiewką. Małe, wygodne vany, które dzieli się tylko z towarzyszami podróży, wraz z kierowcą i przewodnikiem. W przyzwoitej cenie, włączając hotel ze śniadaniem, butelkowaną wodę pod dostatkiem, odbiór i odstawienie na miejsce wedle życzenia, opłaty wstępu (chociaż nie jestem pewna czy jakieś istniały). Jeśli ktokolwiek się tam wybiera, to serdecznie polecam Wisata Alam Indonesia z przewodnikiem Adim, który wie wszystko o wulkanach, erupcjach, Indonezji i mówi dobrym angielskim :)
Postawiłyśmy na opcję dwudniową. Nasza wycieczka o mały włos spełzłaby jednak na niczym, bo prawie spóźniłyśmy się na samolot.. Zamówiona pod biuro taksówka zwyczajnie nie przyjechała, złapanie innej w piątkowy wieczór w Singapurze graniczy z cudem. Walczyłyśmy ponad 40 minut, wisząc, na wiecznie zajętej, infolinii. Na pobliskim postoju kolejka na 15 osób nie dawała nam cienia szans. Udało się, przyjechała! Ostatecznie, biegiem przez terminal, dotarłyśmy do naszego check-inu, który pobłyskiwał napisem „closing”, a pani właśnie odchodziła ze stanowiska. Na szczęście usłyszała nasze wołanie, gdy biegłyśmy wężykiem między taśmami trzymającymi porządek kolejki. Uffff.. Sukces!
Wylądowałyśmy w Surabayi około 21.30 lokalnego czasu. Nasz przewodnik odebrał nas z lotniska i zaczęła się nasza kilkugodzinna podróż do podnóża wulkanu. Zajęła około 7h, przez miasta, miasteczka i wsie, obwodnic czy autostrad brak. Chociaż podróż przez noc zdawała się wyśmienitym rozwiązaniem, wszak oszczędzamy na hotelu i zostaje więcej czasu na przyjemności, to przez pierwsze godziny nie było szans na zmrużenie oka. Styl jazdy indonezyjskich kierowców może przyprawić o zawał serca nawet największego twardziela. Wyprzedzać można z każdej strony, nieważne czy pasów jest jeden czy trzy, skuter zawsze jest gdzieś obok i śmiga Ci przed maską, mogą też jechać pod prąd, a wyprzedzanie na trzeciego jest zbyt mainstreamowe, dlatego na piątego zazwyczaj. Bo przecież jeśli samochód przede mną zaczął wyprzedzać, to ja też mogę, skoro on się zmieści to ja tym bardziej.. W tym całym chaosie zdawało się jednak, że nasz pan kierowca wie co robi. Bałabym się wsiąść do tego auta, gdyby było prowadzone przez przeciętnego Europejczyka. Trzeba mieć inną mentalność, aby przetrwać na drodze.
Pierwszy krater o dziwo napotkaliśmy już po ok 3h. Wielka wyrwa w ziemi, zakaz wjazdu, objazdu brak. Nawigacją czy mapą się nie grzeszy, znaków jak na lekarstwo, więc błądziliśmy dobre pół godziny, uwzględniając małe uliczki i podwórka, aż w końcu, spośród ciemności, wyłonił się lokalny mieszkaniec, który wskazał objazd.
Około 4.00 rano dotarliśmy, coraz bardziej krętymi dróżkami, do podnóża wulkanu Ijen – Paltuding. Niebo przywitało nas milionem gwiazd, cała okolica wyglądała trochę jak pole namiotowe albo okolice schroniska górskiego w nocy (chociaż porozstawianych namiotów nie było). Opatuchane w kurtki, udałyśmy się do jednego ze sklepików. Przy niemożliwie słodkiej kawie i herbacie, a także przepysznych plackach ziemniaczanych z marchewką i cebulką, smażonych na głębokim tłuszczu, przeczekaliśmy niecałą godzinkę do świtu.
Zanim wyruszyliśmy pod górę trzeba było jeszcze zapłacić bodajże 20 000 indonezyjskich rupii (jakieś 5zł) za możliwość fotografowania na wulkanie i skorzystać z toalety.. Właśnie, toaleta.. Wrzucałam tu na blogu zdjęcie toalety w Malezji. Dół w podłodze i kawał szlaucha. Tu było podobnie, tyle że wodę spuszczało się nabierając plastikowym rondlem z małej wanienki, która stała obok.
Podejście zajęło nam niecałe półtorej godziny, noga za nogą, dosyć stromo i większość czasu oczywiście pod górkę. Ziemia naznaczona jest mnóstwem żółtych okruchów. Po drodze mijali nas pracujący w wulkanie górnicy, którzy z papierosem w ustach, szybkim krokiem, oddalali się. Gdy wyszliśmy z poziomu drzew widoki rekompensowały zmęczenie w 100%.
Górnicy pokonują trasę w górę i w dół przynajmniej 2 razy dziennie. Nie wygląda jakby w ich pracy przestrzegano jakichkolwiek przepisów BHP. Nie mają ochronnych strojów, na nogach zwykle kalosze lub japonki. Towarzyszy im charakterystyczne skrzypienie bambusowych koszy na pałąku, w których niosą wielkie kawały żółciutkiej siarki. Docieramy do punktu ważenia koszy, chwila przerwy i ostatnie pół godzinki podejścia na krawędź krateru.
Załadowane kosze ważą średnio 80-100 kg, na własnych barkach górnicy noszą je najpierw 200m pionowo w górę z wnętrza krateru, a później 3,5km w dół do pobliskiej wioski, gdzie ładowane są na ciężarówki i zawożone do fabryki. Opłata za morderczy spacer i niebezpieczną pracę w oparach siarki? Średnio 8$ dolarów za kurs, w zależności od wagi przyniesionej siarki. Niecałe 25 złotych.. Nikt się jednak nie skarży, nikt nie narzeka, to najlepiej płatna praca w okolicy. Nie jest wcale łatwo dostać specjalne pozwolenie by tu pracować.
Wspinamy się dalej, powietrze zagęszcza się, czuć powoli gryzące opary. Zakładamy chusty na twarz, by móc swobodniej oddychać. Okolica wygląda odrobinę przerażająco, nadpalone drzewa i wszechobecny popiół to pozostałości pożaru, który trawił wulkan w porze suchej.
Ostatnie kroki w górę i znajdujemy się na krawędzi. Kto myślał, że wulkany to takie spiczaste góry, ze ściętym czubkiem? Ja tak je sobie wyobrażałam.. Byłam zdumiona średnicą krateru. Całość pokrywała zastygła lawa wulkaniczna.
Zakazuje się schodzić turystom do krateru, nie tylko z uwagi na ewentualne upadki. Wiatr może zmienić kierunek w każdej chwili, a wtedy gryzący pył dostaje się do nosa i oczu. Siedząc na szczycie/grani krateru ratowałyśmy się nawilżającymi kroplami do oczu. Kiedy dotarliśmy na górę mgła spowijała jeszcze całą okolice.
W dole system rur prowadzi gazy wulkaniczne, zostają one schłodzone do postaci żółtawo-czerwonej mazi, a później zastygają na dnie krateru. Górnicy metalowymi prętami rozłupują siarkę na duże kawałki, umieszczają w koszach, związują sznurkiem i rozpoczyna się ich zabójczy spacer do wioski. Obowiązkowo z papierosem w ustach.
Mgła opadła, odsłaniając dymiące, żółte wnętrze krateru, a także lazurowe jezioro.
Chętnie dałoby się nura w krystalicznie wyglądającą wodę, prawda? Nie polecam. Jezioro nie zawiera wody, ale czyściutki kwas siarkowy oraz inne niebezpieczne substancje, powstałe w procesie obróbki gazów wulkanicznych. Niestety, spływa ona do okolicznych rzek, czyniąc je bardzo szkodliwymi.
Niesamowitość tego miejsca trzymała nas jak zahipnotyzowane. To taki moment, w którym człowiek uświadamia sobie, że natura jest niesamowita. Kolejna zmiana kierunku wiatru przesłoniła wnętrze krateru i skierowała opary w naszą stronę – zdecydowanie czas było już się zbierać.
Chwila odpoczynku na dole i żegnamy się z Kawah Ijen. Po drodze jeszcze krótka wizyta na plantacji kawy arabica – niestety jest już dawno po zbiorach – i jedziemy dalej, w okolice Mt. Bromo, czynnego wulkanu oddalonego od Kawah Ijen jakieś 4h drogi.
Ciąg dalszy nadciąga :)
„świt nad pogorzeliskiem” – prawie jak okolice naszej Mędralowej :D
PolubieniePolubienie