Kontynuując poprzedni wpis.
Po 4h jazdy, dotarłyśmy do naszego hostelu Cafe Lava. Bardzo przyjemne miejsce, polecam jeśli ktoś się wybiera. Jedyny minus to woda, która nie była zbyt ciepła, mimo bojlera. Do snu trzeba się było ubrać bardzo ciepło, bo ogrzewania brak, a na wysokości pewnie około 2000 m.n.p.m. temperatura nie jest zbyt wysoka.
Zanim jednak oddałyśmy się w objęcia Morfeusza, zrobiłyśmy sobie krótki spacer po okolicy. Dotarłyśmy do miejsca, skąd można było podziwiać zachód słońca nad wulkanami. Chociaż najlepsze w tej kwestii miało nadejść dopiero za kilka godzin – wschód słońca. Oba widoki wprost magiczne, ale ten drugi przebił wszystko co do tej pory widziałam w kwestii wschodów słońca.
Pobudka o 2.45, szybki ogar, rozgrzewająca herbata i o 3.30 pakujemy się do jeepa, który wiezie nas na wzgórze widokowe. Na miejscu póki co jest tylko kilka osób, więc udaje nam się zająć strategiczne miejsca w pierwszej linii. Kilkanaście minut później zaludniło się, ale my już nie opuściłyśmy zajętych pozycji. Czekaliśmy na pojawienie się słońca pijąc kawę i herbatę robione na ognisku przez jednego z lokalnych mieszkańców. W końcu jest! Tuż przed 5.00 pierwsze promienie zaczynały przebijać się przez horyzont. Absolutnie nie da się tego opisać. Zdjęcia też tego nie oddadzą. Magia i piękno w najczystszej postaci.
Gdy słońce wzeszło już nad horyzont, pochodziliśmy chwilę po okolicy, a później z powrotem do jeepa i jazda w dół na pustynię pyłu wulkanicznego. Tutaj przyszedł czas na atrakcję, która przewijała się w naszych rozmowach przez ostatnie kilka dni – siedzę na koniu! Otóż kawałek pustyni, który pozostał od miejsca gdzie parkują jeepy do wejścia na czynny wulkan Mt.Bromo można pokonać pieszo albo konno.
Do krateru prowadzą schody, na których mimo wczesnej pory było całkiem tłoczno. Tutaj na dobre zaczęła się też nasza „karjera”. Już w Chinach zdarzyło mi się, że Azjatka chciała mieć ze mną zdjęcie. Tutaj jednak przeszli samych siebie. Ilość zdjęć o jakie zostałyśmy poproszone mogłaby zachwycić Dodę czy inną Mandarynę. Biały człowiek na szczęście, czyli nie ma to jak zostać pamiątką z wakacji Indonezyjczyków.
Sam krater to już inna historia niż siarkowy Ijen. Bromo ma zdecydowanie mniejszą średnicę, niczego się tu nie wydobywa, ale gęsty dym unosi się nieustannie. Ostatnia wybuch tego wulkanu datowany jest na 2011 rok. Znów pojawiają się gryzące opary, jednak ciemny otwór, z którego wydobywa się dym, hipnotyzuje.
Nasza wycieczka powoli dobiegała końca. Powrót konno, dalej jeepem do hotelu, prysznic, śniadanie i już byłyśmy w drodze do Surabayi. Samo miasto nie zachęciło nas do zwiedzania, więc postawiłyśmy na przyjemności, dając też odpocząć zmęczonym nogom.
Trochę zapuszczone lokalne lotnisko, późnowieczorny lot z atrakcjami i już byłyśmy z powrotem w Singapurze. I chociaż minęły 2 tygodnie, ja wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co widziałam.
Niesamowite te widoki. Coś przepięknego i na pewno wartego zobaczenia.
PolubieniePolubienie