Kolejnego, długiego weekendu nie sposób było przegapić. Po bardziej „lokalnych” wizytach w Malezji i Tajlandii, przyszedł czas odbić trochę dalej. Wybór padł na Hongkong, który wydawał się sensowny do zwiedzenia w 3 dni. Po zwerbowaniu kolegi z pracy pozostało już tylko odrobić zadanie domowe i zaplanować zwiedzanie. Z pomocą przyszedł mi jak zawsze papierowy przewodnik. Zanim jednak ustaliłam co chcę zobaczyć, próbowałam rozwikłać zagadkę klasyfikacji Hong Kongu. Kraina ta funkcjonuje jako Specjalny Region Administracyjny (SRA) Chińskiej Republiki Ludowej, co oznacza mniej więcej, że wciąż należą do Chin, ale w wielu aspektach Hongkong, będący kiedyś brytyjską kolonią, funkcjonuje jak niezależne państwo, z własną flagą, walutą i systemem wizowym chociażby. To ostatnie jest bardzo przyjazne turystom, bowiem na polskim paszporcie można wjechać bez wizy (takową trzeba posiadać przy wjeździe do Chin-Chin). Tę odrębność mieszkańcy Hongkongu zawsze podkreślają i jeszcze nie spotkałam się aby któryś z nich powiedział, że pochodzi z Chin.
Wizytę zaczęliśmy dość przebojowo, a to za sprawą lotu pełnego turbulencji i szalonej burzy, przez którą siedzieliśmy w samolocie (na szczęście już na ziemi) ponad godzinę, bo niemożliwe było podłączenie rękawa. Pogoda nie napawała optymizmem, ale gdy kilkadziesiąt minut później, wyszliśmy z podziemia (czytaj: z metra) na części kontynentalnej Hongkongu, przywitało nas słońce, które towarzyszyło nam przez większość weekendu. Spieszę też z wyjaśnieniem: Hongkong jako SRA (niezbyt szczęśliwy skrót :D ) obejmuje teren kilku wysp (największe z nich to Lantau i Hong Kong) oraz część ziem na skrawku kontynentalnych Chin (składających się z regionów Kowloon i New Territories (Nowe Terytoria)), dla zainteresowanych geografią polecam tę mapkę.
Na „dzień dobry” wpadły mi w oko dość ciekawe elementy dnia codziennego Hongkongu, jak piętrowe tramwaje, bambusowe, wiązane rusztowania, wznoszące się na niezliczoną ilość pięter (do końca wyjazdu miałam pewne obawy pod nimi przechodzić..) czy sterylizowane klamki i przyciski w windach (pokłosie epidemii SARS szalejącej w 2002-2004 roku). Mówiąc o windach, czy czegoś Wam nie brakuje?
Tak, brak numerów pięter z cyfrą „4” nie jest dyktowany architektonicznym zamysłem hotelu. Wymowa cyfry 4 po chińsku brzmi bardzo podobnie jak „śmierć”, kombinacja z innymi cyframi dodatkowo potęguje złe znacznie. Jestem więc naocznym świadkiem tego, jak głęboko zakorzenione wierzenia wpływają na sprawy dnia codziennego.
Odkrywając tu i ówdzie intrygujące detale, dotarliśmy bez problemu do podnóża Ten Thousand Buddhas Monastery (Man Fat Tsz) – klasztoru Dziesięciu Tysięcy Buddów (który nie jest klasztorem a kompleksem świątynnym). Wbrew temu co napisane jest w internetach, udało nam się zlokalizować wejście dość sprawnie i zaczęliśmy naszą wspinaczkę. Jest się co skrobać, do buddyjskiej świątyni prowadzi 431 stopni, a każdy krok czujnie obserwowany jest przez złote posągi, każdy inny. Na górze czeka kolejna ich dawka, wraz z główną świątynią, pagodą i małym wodospadem. Wszystko to powstało z pracy i poświęcenia jednego człowieka (i oczywiście jego bezimiennych pomocników) w latach 50-tych. Zmarł on kilka lat po ukończeniu dzieła, a jego ciało, ekshumowane nieco ponad pół roku po jego śmierci, wciąż znajdowało się w doskonałym stanie. Zgodnie z jego życzeniem, został zabalsamowany, pokryty płatkami złota, a jego ciało owinięte w szaty wystawione jest na widok publiczny w świątyni.

Chiny, Hong Kong, Ten Thousand Buddhas Monastery, Klasztor 10 Tysięcy Buddów, tysiące posągów Buddy prowadzące na szczyt

Chiny, Hong Kong, Ten Thousand Buddhas Monastery, Klasztor 10 Tysięcy Buddów, statua Buddy Tysiąca Rąk

Chiny, Hong Kong, Ten Thousand Buddhas Monastery, Klasztor 10 Tysięcy Buddów, mam na Ciebie ok.. oko?!
Hongkong balansuje między tradycją a nowoczesnością, dlatego po dawce tego pierwszego, skierowaliśmy się do Victoria Harbour podziwiać świetlne przedstawienie – w roli głównej drapacze chmur na wyspie Hong Kong. Oświetlenie zmienia się w rytm muzyki w kilkunastominutowym spektaklu. Gdy już oczy przesycą się wielkim światem, warto przejść się wzdłuż brzegu, przez aleję gwiazd. Gwiazd oczywiście lokalnych, więc po za Jackie Chanem i Brucem Lee nikogo więcej nie znałam :D

Chiny, Hong Kong, Victoria Harbour – Port Wiktorii, Avenue of Stars – Aleja gwiazd, gwiazda Jackie Chana
Miasto zdaje nie kłaść się spać i to nie za sprawą głośnych klubów, ale neonów oświetlających i reklamujących wszystko co się da. W ich towarzystwie dotarliśmy do hotelu, odpocząć przed dniem w kolejkach.. O tym jednak później.
One comment