Kuala Lumpur jest najczęściej odwiedzanym przeze mnie miejscem w Azji (oczywiście tuż po Singapurze, w którym mieszkam). Po pierwszej wizycie, o której słów kilka pisałam w tym poście, co najmniej kilka razy otarłam się o stolicę Malezji. Zwykle nie wyściubiam jednak nosa po za terminal na lotnisku, który służy mi w tranzycie do innych destynacji (nie licząc otwartego nieopodal dużego outletu z darmowym autobusem dojazdowym, polecam wszystkim łowcom okazji!). Tym razem koleżanka, w tamtym czasie urzędująca w Australii, wybierała się wraz ze znajomymi do Kuala Lumpur, więc postanowiłam dołączyć do nich na weekend, ot co by się spotkać i pogadać. Co rzadko się zdarza – ten wyjazd był dla mnie na organizacyjnym luzie. W końcu byłam już tam wcześniej, nie wtrącałam się więc do planowanego zwiedzania, nie zabrałam nawet aparatu, uznając że w razie czego będę się posiłkować tym w telefonie.
Zanim jednak udało mi się dotrzeć, czekała mnie nie do końca przewidziana przeprawa. Jako balans między kosztami a czasem podróży, postanowiłam lecieć z zaprzyjaźnionego mi już lotniska w Johor Bahru, tuż za granicą z Singapurem. Przekroczenie granicy w piątkowy wieczór jest jednak misją prawie niemożliwą. W moim przypadku wszystko poszło nie tak, ale udało mi się ostatecznie spaść na przysłowiowe cztery łapy. Miejski autobus dowożący na przejście graniczne był niemożliwy do złapania – każdy kolejny przyjeżdżał przepełniony.. Tutaj mała rada, polecam wysiąść z metra kilka stacji wcześniej niż na Kranji, żeby złapać autobus linii 170.. W końcu udało mi się zapakować gdzieś między przednią szybę a pachę innego nieszczęśnika. Przejście graniczne po singapurskiej stronie poszło gładko (z pozwoleniem o pracę mogę korzystać z automatycznej odprawy celnej), schody zaczęły się tuż zanim. Do malezyjskiego przejścia granicznego prowadzi most, na którym zakazany jest ruch pieszy. Trzeba więc znowu złapać swój autobus, aby przejechać ten kawałek. Po bardzo długim czasie udała mi się ta sztuka, ale była już bardzo spóźniona. Za kilkanaście minut odjeżdżał po drugiej stronie mój autobus na lotnisko. Następny był zbyt późno, aby zdążyć na samolot, a złapać taksówkę w piątek wieczorem spod granicy to płonna nadzieja. Zdenerwowanie miałam wypisane na twarzy, bo zostałam zagadnięta przez współpasażerkę, czy aby wszystko w porządku. Gdy streściłam jej swój problem, obiecała, że się pomodli aby mi się udało. Nie wiem u którego boga wypraszała łaski dla mnie, ale pomogło (razem z moim wrodzonym fartem). Biegiem przez odprawę celną, na dworzec autobusowy i na całą minutę przed odjazdem dobiegłam przed drzwi autobusu. Tak jeeest! I kiedy już uspokojona doleciałam do Kuala Lumpur, mając nadzieję, że transportowych historii koniec, trafiłam na nieprzyjemnego taksówkarza, który usilnie chciał zaprosić mnie na kolację lub drinka..
Na szczęście humor poprawił mi się już z rana, gdy tylko spotkałam się z Asią i jej znajomymi. Jako pierwsze, swe kroki skierowaliśmy do Batu Caves, kompleksu jaskiń świątynnych znajdujących się na obrzeżach Kuala Lumpur. Zaczęliśmy od sztandarowej, głównej jaskini, do której prowadzi prawie 300 schodów.

Malezja, okolice Kuala Lumpur, Batu Caves (jaskinie Batu), świece w jaskini świątynnej (Temple Cave)
Chociaż zwiedzałam ten kompleks już poprzednim razem (patrz notka z linku powyżej), dopiero teraz odkryłam w nim małą jaskinię tuż po lewej stronie od wejścia. Ramayana Cave – jaskinia Ramayana, rzeźbami w swoim wnętrzu przedstawia historię Ramy, jednego z wcieleń hinduistycznego boga Wisznu, walczącego z królem demonów Ravaną, aby uratować swoją żonę Sitę. Sama ‚Ramayana’ jest starożytnym, indyjskim poematem opowiadającym o tym wydarzeniu. Jeśli się tam wybieracie, nie przegapcie tego miejsca, rzeźby są piękne, ludzi niewiele, a chłód jaskini dodaje wszystkiemu mistyczności.

Malezja, okolice Kuala Lumpur, Batu Caves (jaskinie Batu), wejście do jaskini Ramayana (Ramayana Cave)

Malezja, okolice Kuala Lumpur, Batu Caves (jaskinie Batu), jaskinia Ramayana (Ramayana Cave), Ravana
Po powrocie do miasta, skierowaliśmy się na Chinatown, gdzie kupić można mydło i powidło. Oprócz straganów, udało nam się zobaczyć także dwa miejsca kultu religijnego – taoistyczną świątynię Guan Di, której wnętrze pięknie oświetlały promienie słoneczne, dostające się przez okno w suficie, oraz, najstarszą w Kuala Lumpur, hinduistyczną świątynię Sri Mahamariamman (eeee.. Makarena! :D), gdzie załapaliśmy się na ślub! Tam też dowiedzieliśmy się, od nadgorliwego opiekuna świątyni, że nie wystarczy tylko zdjąć buty przed wejściem, ale nie można ich w ogóle wnieść, nawet jeśli są schowane głęboko w plecaku. Diabeł tkwił raczej nie w ewentualnej obrazie boga, którego skaner w oczach widziałby to ukryte obuwie, ale w opłacie za pozostawienie butów w bezpiecznym kantorku, której chcieliśmy uniknąć. Urywki ze ślubnej ceremonii do zobaczenia na filmie poniżej.
Popołudnie postanowiliśmy spędzić z dala od obiektów kultu religijnego, wykupiliśmy więc wycieczkę do robaczków świętojańskich! Rzeka Selangor, przynajmniej na odcinku przepływającym przez Kuala Selangor, bogata jest w siedliska tych miłych dla oka żyjątek. Zanim jednak wsiedliśmy do łódek, po około 1,5 godzinnej podróży ze stolicy, zabawną kolejko-ciuchcią, wjechaliśmy na pobliskie wzgórze Bukit Melawati. Stamtąd podziwiać można wspaniałą panoramę miasta, ale główną atrakcją są lutungi srebrzyste (langury srebrzyste, silvered leaf monkey) – przedstawiciele koczkodanowatych, małp Starego Świata.
Po zapadnięciu zmroku, z kapokami na grzbietach, usadowiliśmy się w leciwych łódeczkach, aby podziwiać, mrugające jak szalone, robaczki świętojańskie. Razem z dźwiękiem uderzających o wodę wioseł wprowadzałoby to w absolutnie sielski nastrój, gdyby nie tnące zawzięcie komary.. Na szczęście repelent zdał egzamin na 3 z plusem, więc nie było rzezi niewiniątek. Malezyjska natura: małpy i robaczki świętojańskie, czyli widać, że tylko kropki widać, na filmiku poniżej:
Podczas mojej pierwszej wizyty w Kuala Lumpur nie udało mi się dotrzeć do Narodowego Meczetu, co zostało nadrobione przy tej okazji. Niestety nie wpasowaliśmy się godzinowo i musielibyśmy czekać dość długo, zanim świątynia będzie dostępna dla niemuzułmańskich odwiedzających, dlatego obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz i ruszyliśmy w dalszą drogę do zielonego płuca miasta.
Na ogromny terenie parkowym wydzielone są różne atrakcje, jako że czas gonił mnie już do powrotu do Singapuru, udało mi się odwiedzić tylko jedną z nich – Park Ptaków (KL Bird Park). Rozmiarem dużo mniejszy od singapurskiego, wciąż wart jest odwiedzenia dla ptaszolubnych, takich jak ja.
Chociaż Kuala Lumpur jest interesującym miastem z wieloma atrakcjami, ze względu na różne osobiste historie (opisane tutaj i oczekujące na opisanie), niestety nie zmieści się na liście moich ulubionych miast. Nie mniej jednak, różnorodność jaką oferuje warta jest odwiedzenia!