nie tylko Szkoci noszą spódniczki – Birma, akt I: okolice Mandalay
Promocje z natury się lubi. Więc kiedy Grzesiek, kumpel z pracy, wraz żoną, wytropili tanie bilety lotnicze do Myanmaru (Birma) na długi weekend, nie pozostało nam nic innego jak do nich dołączyć. Jako, że Sue pochodzi z Birmy, dawało nam to cień szansy komunikacyjnej z lokalną społecznością, co okazało się niezmiernie pomocne już na samym początku podróży. Później oni zostali u rodziny, a my pojechałyśmy w głąb kraju. Birma (czy też Myanmar, w spolszczonej wersji: Mjanma, która wygląda mi trochę dziwnie) to przede wszystkim kraj o ogromnych problemach ekonomicznych i politycznych, jednen z najbiedniejszych na świecie. Nieustannie boryka się z brakiem płynności w dostawie prądu, słabą infrastrukturą czy opieką medyczną. Wiele rejonów jest zamkniętych dla turystów, do innych trzeba mieć specjalną wizę (oprócz ogólnej wizy wjazdowej do kraju). Zapomnij o roamingu, internet czasem jest, czasem nie ma. Z drugiej strony niezwykle przyjazny i inspirujący kraj, w którym ilość mnichów i świątyń poświęconych Buddzie, dawno przekroczyła zdrowy rozsądek. I tak jak w tytule – mężczyźni noszą tu spódnice – longyi, które wiązane są w inny sposób niż ich kobiecy odpowiednik.
Planowanie naszych 3 dni pobytu odbywało się w locie. Dosłownie. Jakoś nie było czasu wcześniej rozplanować, ani nawet kupić przewodnika, hotele też nie zarezerwowane, bo nie wiedziałyśmy jak będziemy się przemieszczać. Totalny spontan, zwykle niepolecany w krajach, w których szansa na dogadanie się czy znalezienie czegoś przypadkiem, jest raczej niska. Pierwszy punkt: znaleźć dworzec autobusowy i spróbować zorganizować nocną przeprawę z Yangon (do którego przyleciałyśmy) do Mandalay albo Bagan.
Birma przywitała nas.. brakiem prądu. W drodze z samolotu do odprawy celnej światła zgasły i tylko niewielkie lampki, wspomagane zapewne generatorem, umożliwiły nam poruszać się dalej. Dobrze się zaczęło, pomyślałyśmy. Zapowiadały się 3 dni survivalu.
Birma (Mjanma), Yangoon, welcome to Myanmar – egipskie ciemności na dobry wieczór!
Odprawa przeszła gładko, wizy załatwiałyśmy już dużo wcześniej, wymieniłyśmy też amerykańskie dolary na kiaty, chociaż obie waluty są w obiegu, jako że ta lokalna jest bardzo niestabilna. Tak w ogóle to mała porada podróżnicza: do krajów takich jak Birma czy Kambodża zaleca się przywozić USD o niskim nominale i perfekcyjnym stanie. Brudne czy pogniecione banknoty nie zostaną zaakceptowane.
Nasze pierwsze wybawienie czekało tuż za bramkami. Wujek Sue zadzwonił do przewoźnika i zarezerwował nam 2 ostatnie bilety na nocny autobus do Mandalay, (martwiąc się, że będziemy siedziały na tylnych siedzeniach, gdzie fotele się nie rozkładają, jakby miało to znaczenie), a nawet wsiadł z nami do taksówki i zahaczając o lokalną jadłodajnię, zawiózł nas na „dworzec” (?). Nie, dworcem tego nazwać nie można, ale jedno było pewne – gdybyśmy dotarły tam same to kiepsko bym nas widziała. Wszystko dogadane, wszamałyśmy na szybko naszą kolację ze styropianowych pudełek i do autobusu. Pełen luksus! Oby PKSy w Polsce tak wyglądały! Rozkładane fotele, kocyk, poduszka, woda. Pominę już lampki choinkowe obok kierowcy i telewizor, z którego przez kilka godzin leciały buddyjskie modły (zatyczki do uszu uratowały sen).
Mandalay o poranku (5.00?) na dzień dobry zaserwowało: zapuszczony plac manewrowy dla autobusów (z ogromną ilością kałuż, kurzu i błota) z taksówkarzami, którzy jeszcze podczas parkowania autobusu oblepili szczelnie jego przednią szybę i drzwi wyjściowe, byle tylko zgarnąć klienta. Cel: ogarnąć dalszą podróż, to gdzie jesteśmy i co właściwie będziemy tu robić. Podążając za wskazówkami wujka Sue odnalazłyśmy Elite Express i na migi próbujemy się dogadać. Tu przychodzi wybawienie numer dwa: Aung Aung, który okazuje się płynnie posługiwać angielskim, a przy okazji być organizatorem wycieczek (mam kontakt do gościa, gdyby ktoś był zainteresowany!). Elite nie posiadało wieczornych autobusów do Bagan (naszego następnego celu), ale ten pan nie tylko pomógł nam odnaleźć odpowiedniego przewoźnika, ale także zadzwonił do swojego znajomego w Bagan, by ten zarezerwował nam bilety powrotne do stolicy (które potrzebowałyśmy na nocny autobus po jednodniowym pobycie w Bagan) i rozwiązał nam problem co począć w Mandalay – zadzwonił po znajomego taksówkarza (?), który za absolutnie przystępną cenę obwoził nas cały dzień po lokalnych atrakcjach i dodatkowo posługiwał się podstawowym angielskim. Birma bardzo mocno opiera się na znajomościach, ale nikt nie próbuje Ci niczego wcisnąć i ludzie wciąż będą Ci pomagać, nawet jeśli czegoś odmówisz. Oczywiście, że w takich sytuacjach „pomocy” wypada dać napiwek, który jest bardzo chętnie przyjmowany, ale nie oszukujmy się, stawki jakie zwykle daje się w Birmie za często nieocenioną pomoc, nie należą do wygórowanych. I chociaż objazdowe wycieczki to nie jest moja ulubiona forma zwiedzania, to w przypadku Mandalay sprawdziła się bez dwóch zdań.
Birma (Mjanma), Mandalay, dworzec autobusowy
Zupełnie spokojne o nasze przetrwanie wsiadłyśmy do klimatyzowanego samochodu (uff.. upał i plecaki zaczynały już doskwierać) i zaczął się nasz rajd po świątyniach. Tak, Birma to kraj niezliczonej ilości świątyń. Mój po-japoński przesyt dzielnie to znosił, ale jedno jest pewne – następna podróż – żadnych świątyń! Ale, ale, kiedy tylko kierowca ruszył na drogę nastąpiła lekka konsternacja – czy aby wszystko jest w porządku? Zagadka na filmie poniżej (polecam nie szukać odpowiedzi w internetach, ale samemu się zastanowić co jest nie tak :) )
Zaczęłyśmy w Mingun, położonym niedaleko Mandalay. Turystów brak – pierwszy plus. Tuż u podnóża świątyni Mingun Pahtodawgyi obskoczyła nas grupka dzieciaków, proponując, a to kwiatki, a to wachlarze, a to inne cuda dla Buddy. W końcu większość odpuściła, widząc nasz brak zainteresowania, jednak dwóch chłopców o niezłym angielskim zostało jako nasi „przewodnicy”. Szybkie porozumienie – nie spławiamy ich, mądrze mówią, a my nic nie wiemy, odpali im się coś na końcu i gitara. Większość tych dzieciaków deklaruje, że zbiera na szkołę. Fakt, że niektóre z nich całkiem nieźle sobie radziły po angielsku, pozwalał mi wierzyć, że rzeczywiście do tej szkoły chodzą.
Mingun Pahtodawgyi to wielki.. klocek, powstały rękami więźniów i niewolników jakieś 200 lat temu. Celowo niedokończona stupa (jej ukończenie miało jakoby oznaczać upadek państwa albo śmierć króla), do której właściwie nie da się wejść (brama prowadzi tylko do figurki Buddy, a do około ściany). Wrażenie robią jej pęknięte, na skutek trzęsienia ziemi, masywne ściany.
Birma (Mjanma), Mingun, widok na Mingun Pahtodawgyi z Hsinbyume Pagoda
Dalej zaprowadzono nas do Hsinbyume Pagoda drogą pomiędzy lokalnymi chatkami i domostwami. Zaintrygowane żółtymi śladami na twarzach chłopaków, dowiedziałyśmy się o Thanaka – żółtawym kosmetyku o bardzo intensywnym i przyjemnym zapachu, który używany jest do rytualnego makijażu. U progu chatki, w której chłopcy mieszkali, Kasia oddała się w ręce lokalnego wizażysty, proces przygotowania i nakładania specyfiku na filmiku poniżej.
Birma (Mjanma), Mingun, lokalne gospodarstwa
Birma (Mjanma), Mingun, Kasia podczas nakładania Thanaki na progu lokalnej chatki
Hsinbyume Pagoda wymalowana na biało, zgodnie z opisem mitologicznej góry buddyjskiej Mount Meru.
Birma (Mjanma), Mingun, Hsinbyume Pagoda
Birma (Mjanma), Mingun, Hsinbyume Pagoda
Nieopodal znajduje się słynny Mingun Bell – pod względem wielkości, drugi na świecie dzwon. I zapewne znaczniej mniej chroniony niż ten pierwszy. Turystom pozwala się na przykład zadzwonić (patrz filmik poniżej), a nawet zachęca się ich do wejścia do środka dzwonu i podpisania się na jego wewnętrznej ścianie.
Birma (Mjanma), Mingun, budynek, w którym znajduje się Mingun Bell
Birma (Mjanma), Mingun, Mingun Bell – selfie w dzwonie!
Drogą w stronę rzeki obejrzałyśmy jeszcze jedną mniejszą świątynię, a także, kompletnie zniszczone przez trzęsienie ziemi, pomniki lwów. Irrawadda (Ayeyarwada) na swoim brzegu skrywała jeszcze dwie lokalne ciekawostki. Pierwszą były.. bydło-taksówki. Jeśli ktoś z lokalnej ludności chce się dostać do miasta, to może wynająć taki właśnie transport. Nieopodal moje oko wypatrzyło także kobiety, które prały w rzece ubrania.
Birma (Mjanma), Mingun, bydło-taksówka
Birma (Mjanma), Mingun, pranie w rzece
Birma (Mjanma), Mingun, co w trawie piszczy?
Birma (Mjanma), Mingun, lokalne sklepy
Następny punkt naszej wycieczki to Sagaing, a właściwie słynne Sagaing Hill – wzgórze, z potężną ilością świątyń, które wg legendy birmańskiej, odwiedził sam Budda (wzgórze, nie świątynie). Pierwszą, którą my odwiedziłyśmy była International Buddhist Academy, a chwilę później skierowaliśmy się do U Min Thonze (świątynia 30 grot) oferującą, oprócz niezliczonej ilości figur Buddy, tarasy z widokiem na okolicę.
Birma (Mjanma), Sagaing, International Buddhist Academy
Birma (Mjanma), Sagaing, International Buddhist Academy
Birma (Mjanma), Sagaing, International Buddhist Academy
Birma (Mjanma), Sagaing, U Min Thonze
Birma (Mjanma), Sagaing, U Min Thonze
Birma (Mjanma), Sagaing Hill
Birma (Mjanma), Sagaing, U Min Thonze, zasady dotyczące ubioru w świątyni
Wciąż pozostając w Sagaing udałyśmy się jeszcze do najstarszej świątyni na wzgórzu – Soon U Ponya Shin, do której prowadzi niezliczona ilość schodów (zapewne z racji położenia na samym szczycie Sagaing Hill). Wnętrze mieniło się lusterkową mozaiką, a widok z tarasów był niesamowity. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, pośród zieleni i niskiej zabudowy mieszkalnej, wystają złote szczyty świątyń, pagód i stup.
Birma (Mjanma), Sagaing, Budda w Soon U Ponya Shin
Birma (Mjanma), Sagaing, Soon U Ponya Shin
Birma (Mjanma), Sagaing, Budda w Soon U Ponya Shin, różowe wafelki do lodów!
Po wyczekiwanym lunchu i dość pochmurnym przedpołudniu przyszedł na czas na (nie, nie, nie na kolejną świątynię ;) ) spokojny spacer po U Bein Bridge w promieniach przygrzewającego słońca. Wybudowany w 1850 roku most o długości 1.2 km, jest znany jest jako najstarsza i najdłuższa tego typu konstrukcja z drewna tekowego na świecie. Nie byłam przekonana co do jego stabilności, ale spisuje się dzielnie, mimo swojego wieku. Sam most przechodzi przez jezioro Taungthaman, niedaleko Amarapury (miasta wydzielonego tuż obok Mandalay).
Birma, Amarapura, U-Bein Bridge
Birma, Amarapura, U-Bein Bridge
Birma, Amarapura, lokalne czółenka przy U-Bein Bridge
Birma, Amarapura, przekąski przy U-Bein Bridge
Birma, Amarapura, kuchnia bardziej polowa przy U-Bein Bridge
Birma, Amarapura, okolice U-Bein Bridge – może drinka pod parasolem?
Birma, Amarapura, U-Bein Bridge, lokalny souvenir – torebki i biżuteria zrobione z pestek arbuza
Na deser, świątynia Kyaw Aung San w Amarapurze, z ogromnym posągiem leżącego Buddy, a także świątynią z mnóstwem kolumn, przy których siedziały kolejne posążki Buddy. Budda wszędzie, tunele z Buddą, aż można się zakręcić.
Birma, Amarapura, Kyaw Aung San, budda na każdym rogu
Nasz dzień w Mandalay i okolicy dobiegał końca, zostałyśmy odwiezione na dworzec autobusowy i czekałyśmy już na nasz autokar, a właściwie busa do Bagan. Trochę przeraził mnie fakt, że mój plecak będzie podróżował na dachu, przykryty plandeką, ale wyszedł z tego bez szwanku, mimo upiornej ulewy po drodze. W Bagan kolega pana Aung Aung już na nas czekał (właściwie to kierowca busa wiedział, żeby wysadzić nas pod jego hostelem). Nie zamierzałyśmy tam jednak spać, bo miałyśmy upatrzony hotel (z dostępem do internetu!). Pan uprzejmie przyjął naszą rezygnację i mimo, że na nas nie zarobi (nie licząc napiwku) to wciąż pomagał nam z biletami na transport do stolicy na następny dzień, a nawet odstawił nas pod wybrany przez nas hotel. Birmańczycy mogą dawać lekcje serdeczności.
Birma, Mandalay, poczekalnia autobusowa
Z radością przywitałyśmy prysznic, internet i jedyną przez cały wyjazd, noc spędzoną w łóżku. Po pierwszym dniu nie udało nam się znaleźć tego pierwiastka Birmy, który sprawia, że ludzie tak ją chwalą i chcą do niej wracać jeszcze i jeszcze. Wiele obrazów przywodziło nam na myśl wcześniej odwiedzoną Kambodżę. Bagan zmieniło nasze podejście, ale o tym już później.