Wyspane, wykąpana i najedzone – można było zwiedzać dalej. Powiedziałyśmy „nie” wszelakim środkom transportu. Rower by pasował, ale włączył nam się zmysł zdobywcy, więc z dwoma kółkami ciężko byłoby przedzierać się przez krzaki w niektórych miejscach. Bagan to zupełnie inna historia niż Mandalay. Okolica podzielona jest właściwie na New Bagan, Old Bagan i Nyanung-U (polecam zerknąć sobie na mapę). Podczas, gdy pierwsza i trzecia z nich to okolice mieszkalne – Old Bagan, rozpościerający się między nimi, to pustynio-łąko-podobny teren z ponad 2200 (!) XI-XIII-wiecznych świątyń. Świątyń, pagód, stup, które wyrastają wszędzie dookoła. Spacerując, obchodząc, próbując wejść na górę albo od boku, człowiek czuje się jak odkrywca nieznanej dotąd cywilizacji. Atmosfery dodaje fakt, że ilość ludzi w pobliżu najczęściej równa jest zero (czasem ktoś się przewinie w oddali). Jest się samemu, w środku niczego, co z drugiej strony 1000 lat temu było stolicą państwa i pokazem jego ekonomicznej siły – ilość świątyń sięgała wtedy rzędu 10 000. Podobnie jak w kambodżańskim Angorze, także w Bagan, absolutnie nie ma żadnych obostrzeń co do sposobu zwiedzania. Nie ma tabliczek, ochrony i grupowych wycieczek, czasem tylko wejścia na dach chroni krata z kłódką. Można eksplorować na własną rękę i nawet tak jak my, przedzierać się przez krzaki czy skakać przez doły, byle tylko zobaczyć co jest dalej. Oczywiście można też zwiedzać w bardziej cywilizowany sposób ;) Większe świątynie podłączone są do drogi, ale to już nie ten urok – iść wytyczonymi szlakami. Opis absolutnie nie oddaje tego, co człowiek czuje w takim miejscu. Z jednej strony ciężko zebrać myśli i ogarnąć to, co wydarzyło się setki lat temu, z drugiej strony pojawia się ogromny spokój i trochę podróż w głąb siebie.
Z Nyaung-U w którym był nasz hotel spacerowałyśmy w stronę New Bagan, posługując się średnio odkserowaną mapą dostaną w hotelu. Miałyśmy przynajmniej punkty odniesienia, chociaż tak naprawdę mapa przydała się najbardziej w drodze powrotnej, gdzie czas odgrywał istotną rolę. Przesyt świątyniami z dnia poprzedniego nie miał już znaczenia, tu wszystko było inne, dzikie i fascynujące. Okropny upał i wszechobecny kurz też nie był w stanie nas zatrzymać (niech żyje 100 Plus – izotonik, którego morze wypiłyśmy tego dnia). Co tu dużo mówić, Angkor z Kambodży ma silną konkurencję, która póki co zachęca dodatkowo brakiem turystów. Oczywiście klimat obu miejsc jest zupełnie inny, warto to odkryć samemu. Właściwie nie ma już co pisać, zdjęcia mogą jedynie spróbować oddać namiastkę tego, jak tam jest.
Na całe szczęście, w hotelu, w którym zostawiłyśmy bagaż na przechowanie, pozwolili nam się opłukać z tego całego kurzu, inaczej w takim stanie jechałybyśmy do samego Singapuru. Kolejna nocka znów spędzona w autobusie (równie wygodnym jak poprzednio) – kierunek: Yangon, była stolica kraju, nieopodal której znajduje się lotnisko. Spod hotelu załadowali nas na pakę pick-upa i pełne nadziei, że wiozą nas na właściwy dworzec autobusowy, żegnałyśmy się z niesamowitym Bagan, gdzie noc otulała już wszystkie świątynie.