Yangon, zwany też Rangoon, do 2006 był birmańską stolicą. Obecnie to Naypyidaw pełni rolę miasta przewodzącego krajem. Główne lotnisko znajduje się jednak w niedawnej stolicy i to właśnie stąd przyszło nam wracać do Singapuru. Nocny autobus ponownie wysadził nas o poranku „gdzieś” w mieście. To był zdecydowanie moment, w którym mapa by się przydała. Znałyśmy jednak nazwę głównej świątyni (hell yeah, jeszcze jedna do kolekcji), którą chciałyśmy odwiedzić. Późniejszy plan zakładał market i błąkanie się po okolicy, a nuż odkryjemy coś ciekawego. Na dobry początek sukces – taksówkarz zrozumiał wydukaną przez nas nazwę świątyni Shwedagon Pagoda. Niestety utknęłyśmy w kompletnym korku, który jak się okazało spowodowany był zatorem w okolicy samej świątyni. Święto. Vesak Day, związany z celebrowaniem narodzin, oświecenia i śmierci samego Buddy. Poddałyśmy się już na progu, nie wchodząc na teren świątyni.
Głód zaczynał nam doskwierać, więc szukałyśmy jadłodajni o chociażby minimalnych standardach higienicznych. Niestety, w okolicy udało nam się upolować jedynie kawiarnię, ale to i dobrze, bo.. był darmowy internet! Ehh.. XXI wiek.. szybko odnalazłyśmy drogę na market i pokątne informacje na temat farmy krokodyli znajdującej się w mieście. Market okazał się zamknięty, przespacerowałyśmy się jednak okolicą, gdzie można załatwić wszystko: od zakupów w małych sklepikach sprzedających podróbki markowych ubrań po fryzjera, krawca czy aptekę, w standardach bardzo lokalnych.
Złapany przez nas taksówkarz znał drogę do farmy krokodyli, która znajdowała się na jakimś absolutnym uboczu/końcu świata. Farma jednogłośnie została uznana przez nas za najlepszą atrakcję całego Yangon. Na wejściu płaci się jakiegoś dolara (?), za drugiego można kupić wyschnięte resztki ryb, aby nakarmić gada. W samym tylko bajorze, nad którym chodzi się mostami, żyje około 700 krokodyli. Małe krokodylki albo chore osobniki są trzymane w osobnym miejscu. Po farmie nie ma oficjalnego przewodnika, ale wyczytałam że jest tam mężczyzna – pracownik, który mówi po angielsku i zagaduje białasów. Tak, to ten pan (o imieniu, którego nie pamiętam), ze zdjęć poniżej. To on wpuścił nas do miejsc raczej niedostępnych dla turystów, dał nam lekcję krokodylowej biologii i pokazał „sztuczki”, od których wciąż wstrzymuję oddech, mimo że wiem jak się zakończyły. W każdym razie, jeśli tylko będziecie mieli okazję się tam znaleźć, polecam rozglądać się za tym mężczyzną (my trafiłyśmy na niego właściwie tuż przed wyjściem), a po wszystkim nie zapomnijcie dać mu zasłużonego napiwku.
Tych kilka wyjazdów sprawiło, że moje uzależnienie od podróży spotęgowało się. Z Birmy wróciłyśmy ponad miesiąc temu, a ja czuję, jakbym wieki nie wyjeżdżała z Singapuru. I chociaż nigdy nie byłam jakoś szczególnie dobra w oszczędzaniu pieniędzy, to jestem pełna podziwu dla siebie, jak bardzo mogę się zdyscyplinować, jeśli wiem, że świnka-skarbonka zostanie rozbita na następną, niesamowitą, choć pewnie krótką, podróż.
Emocji wystarczy, czas do domu. Wliczając małą przygodę po singapurskiej stronie, dotarłyśmy w środku nocy do własnych łóżek, a kilka godzin później trzeba było wstawać do pracy.