Jeszcze przed chwilą był lipiec, a już za moment zawita październik. Czas przyspieszył jeszcze bardziej, a nie dalej jak 3 tygodnie temu minęły 2 lata odkąd mieszkam w Singapurze. Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
Wracając jeszcze do lipca, tuż przed moim sierpniowym urlopem w Polsce, przypadał długi weekend. Do ostatniej chwili wydawało się, że spędzę go w domu, bo każdy wyjazd, który udało mi się wymyślić, nie mieścił się absolutnie w definicji słowa „tanio”. Miało być leniwie i za niewiele monet. Tak, ja która zazwyczaj zwiedza od świtu do zmierzchu, postanowiłam, chyba pierwszy raz w życiu, jechać gdzieś odpocząć. Nic nie robić, leżeć, czytać książkę, ewentualnie leniwie umoczyć szanowne cztery litery w jakimś zbiorniku wodnym. Przeszukując oferty międzynarodowych autokarów z Singapuru natrafiłam na Port Dickson w Malezji. Jak nazwa wskazuje, portowe miasteczko, całkiem niedaleko Kuala Lumpur, plaże, woda i praktycznie nic poza tym, nie licząc farmy strusi, w której można doświadczyć przejażdżki na strusiu.
Bilet i hotel idealnie zmieściły się w mój budżet, więc w sobotę rano zaczęła się moja kilkugodzinna przeprawa wzdłuż Malezji. Na miejscu próbowałam sobie udowodnić, że ja też potrafię nic nie robić. Krótki spacer po okolicy, gdzie nie było absolutnie niczego interesującego i wieczór spędzony na dachu hotelu z książką w ręku. Nuda i relaks. Plan na niedzielę zakładał podobny scenariusz, ale ciężko było usiedzieć, mimo że książka ciekawa. Tuż po obiedzie planowałam zobaczyć tę farmę strusi, która okazała się być zamieszkana również przez inne gatunki. Przypadkowo nie musiałam tam nawet jechać sama. Polacy są wszędzie, nawet w takim randomowym Port Dickson, o którym mało kto wcześniej słyszał. Tym sposobem poznałam Anię i razem pojechałyśmy do zwierzyńca.
Widząc kondycję niektórych strusi, właściwie i tak nie miałam zamiaru skorzystać z opcji jazdy nimi. Przynajmniej nie byłam zawiedziona gdy okazało się, że przejażdżki są tylko dla osób ważących poniżej 40kg :D
Na koniec znów trochę plaży, chociaż powietrze było dość zanieczyszczone i wszystko wydawało się przykurzone. Woda oczywiście cieplutka i nawet trochę się opaliłam, ale już dawno nie ma po tym śladu.
Powrót do Singapuru ciągnął się w nieskończoność – koniec długiego weekendu, przejście graniczne pękało w szwach, a kilometrowy most między Malezją a Singapurem pokonywaliśmy ponad półtorej godziny..
Okazało się, że można gdzieś jechać, nic nie robić i odpoczywać.. tylko po co?! ;)