Chiński Nowy Rok to najważniejsze święto dla wielu mieszkańców Azji. Mnie również cieszy że świętują, gdyż z tej okazji przypadają 2 dni ustawowo wolne od pracy, co w połączeniu z weekendem daje dobrą perspektywę na krótki wypad po za granicę kraju. Jest tylko jeden problem – nie jestem jedyną, która to zauważyła. W tym okresie ceny biletów szybują wyżej niż same samoloty lub też zostają w całości wykupione na długie tygodnie wcześniej. Na szczęście sytuacja nie jest aż tak krytyczna w transporcie lądowym, którym łatwo można dostać się do pobliskiej Malezji. Idąc tym tropem postawiłyśmy na okolicę słynnych pól herbacianych Cameron Highlands.
Autobus z Singapuru do Ipoh szczęśliwie dowiózł nas do dworca, z którego odchodzą również autobusy do Cameron Highlands. Przed nami było już tylko przydługie czekanie na spóźniony odjazd i niekończące się minuty w korku. Późnym popołudniem, zza brudnych szyb przywitały nas góry, górki i pagórki. Wystarczyło czasu na szybki rekonesans najbliższego miasteczka, zanim powoli zaczął zapadać mrok. Cała okolica wzgórz Cameron Highlands jest podzielona na obszary i miasteczka, które dość płynnie przechodzą w siebie. Zatrzymaliśmy się gdzieś pomiędzy Tanah Rata a Brinchang, aby mieć blisko do obu z nich.
Od rana zaplanowaliśmy same atrakcje, zaczynając od tej położonej najdalej. Oprócz pól herbacianych, o których za chwilę, Cameron Highlands posiada wiele farm, które szczycą się swoimi wyrobami lub żyjątkami. Dominują farmy truskawek i kwiatów, w tym lawendy, przeplatane farmami warzywnymi, pasiekami i motylarniami.
Większość z powyższych każdy z nas widział już w swoim życiu, jedynie lawenda wydawała się na swój sposób wyjątkowa. Udało nam się zlokalizować lawendziarnię kilka kilometrów od naszego hotelu i po długich negocjacjach z taksówkarzem, byliśmy na miejscu. Jako że był to sezon świąteczny, do miasteczek zawitało sporo turystów, a wraz z nimi ogromne korki na wąskich, górskich drogach. Kierowca usilnie próbował wyrzucić nas w kilku innych miejscach, żeby tylko nie jechać dalej i nie przebijać się przez zatłoczoną ulicę. Gdy przejechaliśmy najgorszy zator, diabeł wstąpił w niego ponownie i szalał niczym rajdowiec. Z duszą na ramieniu dojechaliśmy do Cameron Lavender i zdecydowanie podziękowaliśmy temu naburmuszonemu gościowi za jego usługi.
Na farmie lawendy najwięcej było.. Truskawek i gerberów. Co prawda, odkąd mieszkam w Singapurze to nie miałam okazji zobaczyć krzaczków obsypanych tymi owocami, a moje ulubione kwiaty widuję bardzo rzadko, ale nie po to tam przyjechaliśmy. Sytuację uratowały pyszne, choć bardzo słodkie lody lawendowe i mały skwerek z tymi roślinkami.
Spławienie narwanego taksówkarza miało jeden zasadniczy minus – byliśmy jakieś 5,5 km od podnóża góry z polami herbacianymi, niecałe 9 kilometrów od ‚centrum herbacianego’. Złapanie nowej taryfy nie wchodziło w grę, byliśmy przy głównej drodze gdzieś między wsią a wsią. Pozostał marsz poboczem w upalnym słońcu. Postanowiliśmy jednak próbować szczęścia i zobaczyć czy podróż autostopem możliwa jest w Malezji. Po jakiejś pół godzinie poznaliśmy odpowiedź, kiedy nasza czwórka radośnie ładowała się na pakę pick-upa, kierowanego przez dwóch wesołych gości. Co prawda ruch odbywał się mozolnie, bo chwilę później dołączyliśmy do ogonka zakorkowanych pojazdów, ale śmiechu było co nie miara. Nie wiem w sumie kto miał większy ubaw – my, którzy dawno nie mieliśmy okazji jechać na stopa, czy lokalni ludzie, widząc czwórkę białasów na pace.
Podziękowaliśmy za podwózkę do podnóża góry i dalej kontynuowaliśmy pieszo. Do centrum herbacianego (Sungei Palace Tea Centre) prowadzi dobrze utwardzona droga, więc nie było mowy o typowej, leśnej wędrówce w górach, ale kto by się tym przejmował, gdy dookoła takie widoki!
Centrum herbaciane to kilka budynków, na które składa się herbaciarnia, sklepik z lokalną herbatą, mini-muzeum z historią herbaciarstwa okolicy oraz małą, pokazową linią produkcyjną. Zmęczeni chętnie usiedliśmy na kanapie w chłodnym pokoju z ekranem, gdzie wyświetlano krótki program o firmie Boh, do której od 1929 roku należą plantacje w Cameron Highlands.
Etapy powstawania herbaty można podejrzeć wraz z przewodnikiem, ale my nie uświadczyliśmy żadnego (nikt też nie zatrzymał nas przed wejściem do budynku), więc uznaliśmy, że zwiedzanie na własna rękę jest również dozwolone. Firma Boh Teh (teh to po malajsku herbata), zajmuje się głównie wytwarzaniem czarnej odmiany. Jak można zauważyć na powyższych zdjęciach, herbata hodowlana rośnie w sięgające do pasa krzaczki. Dzika herbata potrafi osiągnąć nawet 20 m wysokości. Młody krzew potrzebuje ok 2 lata, aby jego liście nadawały się do zebrania. Nie wszystkie jednak – zrywa się tylko te rosnące od góry. Zwiędnięte listki poddaje się skręcaniu i łamaniu, aby uwolnić znajdujące się w nich soki. Kolejnym etapem jest fermentacja, a właściwie utlenianie. Liście zmieniają kolor z zielonego na miedziany, a także zyskują smak i aromat, który będzie towarzyszył napojowi. Ten ściśle kontrolowany proces trwa do 2 godzin. Po tym czasie następuje intensywne, 20 minutowe suszenie powietrzem o temperaturze 100°C, aby zatrzymać proces fermentacji. Zawarte w liściach soki krystalizują się, a herbata przybiera znany nam z paczek czarny kolor i kruchą strukturę (wilgotność takiego produktu jest niższa niż 3%). Ostatnim etapem są wibracyjne sita, które oddzielają włókna i łodygi od liści, a także sortują herbatę w zależności od rozmiaru cząstek. Te największe trafiają do herbat sypanych, malutkie zaś, do torebek ekspresowych. Firma używa tych samych maszyn nieprzerwanie od 1935 roku.
Po nakarmieniu się wiedzą pozostało już tylko jedno – spróbować tego magicznego eliksiru! Chociaż kuszące było napicie się gorącego napoju, by w pełni rozkoszować się smakiem i aromatem, to po długiej wędrówce pod górę w upale, jedyne co mogłam przyjąć to herbata mrożona, za to w podwójnej ilości! Pyszny, chłodny smak Orchard Splash – mrożonej herbaty z mango, podbił moje serce. A na deser obowiązkowo, reklamowany w całym Cameron Highlands sernik z truskawkami! Nie smakuje może jak babciny, ale patrząc przez pryzmat azjatyckich standardów, ten w malezyjskich górach jest całkiem przyzwoity.
Po krótkim odpoczynku czas na inny ważny punkt naszej wizyty – sklep z lokalną herbatą. Ci, którzy mieli okazje mnie poznać wiedzą, że herbata ma zawsze szczególne miejsce w moim domu. Nie lubię kawy (tak, są tacy ludzie), dlatego z radością wybierałam kolejne pudełeczka i puszki, nie tylko dla siebie – rodzina i kilku znajomych w Polsce miało również okazję wypróbować tego malezyjskiego specjału (dodam tylko, że pisząc tę notkę niemal 2 lata po wizycie, wciąż popijam herbatkę z tych wzgórz). Objuczeni dodatkowymi kilogramami, rozpoczęliśmy wędrówkę w dół w promieniach schodzącego coraz niżej słońca.
Późny obiad w knajpce i szybka decyzja – idziemy jeszcze zobaczyć ogród motyli (Butterfly Garden) nieopodal! Oprócz kolorowych owadów, hodowane były różnego rodzaju inne gady, płazy i robaki – większość z nich lepiej spotkać tylko w takim mini-zoo, a nie na swojej drodze.
Spacerkiem do Brinchang na kolację (tradycyjny, opalany węglem steamboat – rodzaj dania, gdzie na środku stołu stawiana jest misa z wiecznie wrzącą zupą, a biesiadujący mają do wyboru najróżniejsze rodzaje surowych warzyw, mięs, ryb i owoców morza, które trzeba sobie samemu w tej zupie ugotować i wyłowić) i wypadało wracać do hotelu na regeneracyjnego drinka i sen. Nie zawsze jednak łatwo kupić alkohol w muzułmańskiej Malezji, ale z pomocą przyszedł nam najlepszy taksówkarz na świecie, którego pojazd podbił nasze serca. O nim i o dalszym eksplorowaniu malowniczej okolicy Cameron Highlands, następnym razem.