Czas przerwać tę ciszę – wracamy do Indii, gdzie mój serdeczny kolega z pracy za chwilę przestanie być kawalerem!
Poranne śniadanie hotelu o podwyższonym standardzie przypomniało nam skąd jesteśmy. Chociaż obydwoje uwielbiamy hinduskie jadło, to pierwszy od ponad tygodnia posiłek w europejskim stylu – chleb, masło, płatki z mlekiem – przywitaliśmy z radością. Nie było czasu zbyt długo go jednak celebrować, bo czas ruszać na imprezę!
Ślub i wesele odbywało się jakieś 40km od lotniska, czyli ponad 70km od centrum Kochi – w 50-tysięcznej mieścinie Irinjalakuda. Wesoły autobus naszej międzynarodowej grupki gości dowiózł nas przed południem do domu Pana Młodego – Cecila.
Przy wąskiej uliczce przywitał nas dom o soczyście różowej elewacji z bramą tonącą pod girlandą z balonów. Pierwszy raz miałam okazję przekroczyć próg domu w Indiach, więc oczy musiałam mieć jak pięć złotych. Moją uwagę przykuł od razu mini-ołtarz, znajdujący się na centralnej ścianie salonu. W Polsce swą religijność w wierze katolickiej zaznacza się raczej krzyżem nad drzwiami, czasem jakimś małym bibelotem lub obrazkiem ze świętym. Tutaj był to pokaźnych rozmiarów obraz, otoczony masywną ramą z półką pod spodem, na której stało mnóstwo chrześcijańskich artefaktów. Ślub i wesele, chociaż Indie kojarzą się raczej z chaotycznymi obrządkami religii hinduistycznej, odbywał się zgodnie z rytuałem rzymskokatolickim – mimo pewnych podobieństw do analogicznych ceremonii w Polsce – było całe mnóstwo lokalnych smaczków.
Przywitała nas rodzina głównego bohatera wieczoru – on sam był jeszcze w proszku. Dotarliśmy wcześniej niż się spodziewali, o dziwo nie zatrzymały nas żadne większe korki. Mimo to migiem na stole zaroiło się od lokalnych przekąsek, a my mieliśmy czas rozgościć się i dowiedzieć więcej o organizacji dnia. Przypadło nam nie byle jakie zadanie – byliśmy świtą Pana Młodego. Oprócz najbliższej rodziny (jakieś 30-40 osób), podążaliśmy za Panem Młodym w orszaku przez wszystkie części rytuału.
Po dobrej godzinie rozmów i śmiechów, czas było rozpocząć przygotowania! Panowie przywdziali lokalne, bogato zdobione koszule lub mundu (rodzaj męskiej spódnicy), panie zaś udały się zrobić makijaż. Z ubraniem się było więcej zachodu, bo.. jak tu się ubrać w sari, które jest po prostu długą, ogromną płachtą materiału?! Moje poprzednie próby spełzły na niczym. Z opresji wybawiła nas siostra Cecila, która zawiozła nas do kogoś w rodzaju garderobianej, żeby nas owinęła. Mały salon był jednocześnie zakładem fryzjerskim i kosmetycznym. Nie mogłam wyjść z podziwu jak sprawnie cała operacja została przeprowadzona. Chwila moment (dobra, ciut dłuższa chwila) i wyglądałyśmy jak księżniczki. Dla mnie hinduskie stroje dla kobiet zawsze kojarzą się bardzo arystokratyczne. Tak przygotowane ruszyłyśmy w drogę powrotną, próbując nie przydepnąć ciągnącej się do ziemi sukni (jest nawet specjalny sposób podnoszenia przedniej jej części podczas stawiania kroków!), nie odwinąć (tutaj komfort psychiczny zapewniały agrafki), a także zakryć wychylające się tu i ówdzie wałeczki. Pod sari zakłada się jedynie króciutki top, kończący się praktycznie pod biustem i, zaczynającą się w pasie, gładką halkę. Wszystko co człowiek ma pomiędzy, przykrywają jedynie skrawki górnej części sari – nie do końca czułam się komfortowo, ale przy odrobinie wprawy da się kontrolować to zawiniątko, by nie świecić brzuchem.

Indie, Kerala, Irinjalakuda, „księżniczka Radżastanu” ;) (zdjęcie wykonane przez Happily Ever After)
Po naszym powrocie dom Pana Młodego wypełniał gwar w lokalnym języku, przeplatany strzępkami angielskiego – najbliższa rodzina dotarła na pierwszy ślubny rytuał. Podobnie jak u nas jest nim błogosławieństwo. Każde z przyszłych małżonków otrzymuje je osobno w swoim domu rodzinnym. Po dłuższej modlitwie przed domowym ołtarzem, Pan Młody otrzymał łaskę z rąk rodziców, a także siostry z mężem i synem, najbliższych ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów oraz nas – swojej świty. Jeszcze kilka zdjęć i szybki obiad, który niepostrzeżenie został rozstawiony na tarasie, i można ruszać do kościoła.
Narzeczeni pod kościół zajechali osobnymi samochodami. Świątynia była dość mała i bardzo kolorowa, a na wejściu trzeba było zostawić buty. Zasiedliśmy w ławkach i chwilę później, ku naszemu zaskoczeniu, przy ołtarzu pojawiły się.. 3 pary młode! Niektórzy nie chcą czekać 2 lat na wolny termin, dlatego śluby udzielane są grupowo.
Msza odbywała się w lokalnym języku, ale wiele elementów dało się skojarzyć z analogicznymi tego samego obrządku w Polsce. Były czytania, kazanie, przysięga małżeńska, ofiarowanie darów i komunia. Oprócz tradycyjnej wymiany obrączek, małżonka otrzymuje od swego męża złotą biżuterię i piękne sari – na znak, że będzie o nią dbał.
Gdy wszystkim rytuałom nadszedł kres, Państwo Młodzi zostali podpisać papiery, a my udaliśmy się z powrotem do domu Cecila przygotować kolejny punkt programu – przywitanie, a właściwie przyjęcie małżonki w domu męża. Gdy młoda para podjechała pod dom (tym razem już jednym samochodem) rodzice Cecila, najbliższa rodzina i my czekaliśmy już przy bramie. Ogromne naszyjniki z kwiatów zawisły na szyi męża i żony, wręczono im także bukiety (bo kwiatów nigdy za mało!). I kiedy w naszej kulturze pan młody musi wykazać się tężyzną fizyczną i przenieść małżonkę przez próg, tutaj rytuał jest zgoła inny – to jego matka odgrywa główną rolę. Na wejściu domu podaje zapaloną świecę synowej, by ta przeniosła ją przez próg. Jest to wyraz akceptacji i błogosławieństwa ze strony teściowej.
Chwilę później Vinaya zniknęła, by przebrać się z białego sari w czerwono-złote (to otrzymane od męża w czasie mszy) i przypudrować nosek. Mieliśmy więc wystarczająco dużo czasu na sesję zdjęciową z Panem Młodym!
Zdecydowanie spóźnieni wyjeżdżaliśmy do sali weselnej. Przed salą przywitał wszystkich zespół bębniarzy i krótki pokaz sztucznych ogni.
Jak myślicie – na ile osób było wesele? 100? 200? Otóż nie, ok. 800 (!) osób! Pomieszczenie było salą konferencyjną, ze sceną (na której siedzieli małżonkowie z rodzicami i rodzeństwem) i kilkoma stanowiskami serwującymi jedzenie. Przygotowując się do wesela Cecil wyjaśnił mi kiedyś metodologię zapraszania gości – zgubiłam się już na początku. Zaprasza się rodzinę aż do piątej wody po kisielu, a także rodzinę niespokrewnionych członków rodziny (na przykład teściów kuzynki), znajomych rodziców z pracy wraz z rodzinami, wszystkich znajomych ze szkół z rodzinami, znajomych z byłej i obecnej pracy, podwórka, wakacji…
I wśród tych setek osób, oprócz pary młodej, atrakcją wieczoru.. byliśmy my. Miejsca w pierwszych rzędach już na nas czekały, mimo że gdy przyjechaliśmy, sala była już zapełniona. Rozsiedliśmy się, a chwilę później muzyka oznajmiła nadejście młodej pary. Po krótkim przemówieniu ze strony prowadzącej, weszli na scenę wraz z rodzicami i rodzeństwem. Największą część imprezy (oprócz zdjęć, o czym za chwilę) zajęły przemówienia. Ojciec Pana Młodego, ojciec Panny Młodej, ksiądz, częściowo po angielsku, częściowo po lokalnemu. Nasza obecność znów została zauważona i kilkukrotnie złożono nam ze sceny podziękowania za przybycie, łącznie z wymienieniem krajów, z których pochodzimy. Po tym bardzo oficjalnym początku nastąpił pokaz slajdów zdjęć młodych – głównie z ich młodości i pracy, wspólnych było niewiele, w końcu odkąd się poznali, widzieli się tylko kilka razy (tak, tak, aranżowane małżeństwa wciąż mają się świetnie, ale wbrew powszechnej opinii – nie wszyscy podchodzą do nich jak na skazanie). Na kolejne obrządki złożyły się: wręczenie kwiatów nowożeńcom przez rodziców, wymianę kwiatowymi girlandami-naszyjnikami przez młodych, rodzinne odpalenie świec wspólnie trzymając źródło ognia. Po chwili zaczęło robić się bardziej znajomo – jako mąż i żona rozpoczęli krojenie tortu weselnego. Rozpoczęli.. i zakończyli. Wykroili po kawałku, obdarowali gryzem siebie nawzajem, a także swoich teściów, bratową, szwagra i.. tyle. Cały tort stał na scenie aż do końca imprezy – nie był przeznaczony dla gości (wątpię czy w ogóle był zjedzony później). Tańców też było jak na lekarstwo – dokładnie jeden. Pod sceną pojawiła się grupa tancerzy, którzy pląsali iście bolliwoodzko. W połowie utworu zeszła do nich Para Młoda i gestem zachęcili nas do dołączenia. Dwa razy nie trzeba powtarzać – bujaliśmy się razem z nimi, na całe 2 minuty stając się kolejnym elementem atrakcji weselnej. Wróciliśmy na krzesła, a młodzi na scenę wypić brudzia (tłuczenia kieliszków nie było).
To by było na tyle. Ludzie rozeszli się do bufetowego kateringu lub w kolejkę, by zrobić sobie na scenie zdjęcia z młodymi i złożyć im życzenia. Ta sesja fotograficzna trwała dobre 3h (!), podczas których nowożeńcy musieli wciąż się uśmiechać. Podziwiam ich, bo nie licząc gryza ciasta i łyka wina, ostatni raz jedli wcześnie rano.
Tłum zelżał, przyszła więc pora na nasze zdjęcia, by po kilku ujęciach, zapakować się do wesołego autobusu, który zawiózł nas do hotelu. Dla Nas dzień dobiegał końca, można było się odwinąć z sari. Młodzi wciąż mieli przed sobą dalsze zdjęcia z gośćmi oraz własną sesję zdjęciową – podziwiam ich wytrzymałość i chyba rozumiem dlaczego Panna Młoda potrzebowała takiej tony makijażu na twarzy.
Jadąc na wesele, nie wiedzieliśmy czego oczekiwać, i chociaż wiele elementów nas zaskoczyło – bawiliśmy się przednio. A za zdrowie młodych wypiliśmy w hotelu! :)