W każdą niedzielę w Bac Ha, na północny wschód od Sa Pa, odbywa się wielkie targowisko. Przedstawiciele najróżniejszych ludów zamieszkujących na co dzień małe osady wysoko w górach, spotykają się w jednym miejscu, aby uzupełnić zapasy i sprzedać swoje dobra. Chociaż między straganami widać wdzierającą się już produkcję made in China, to wiele z nich zachowało swą autentyczność i daje obraz jak wygląda codzienność lokalnych ludzi. Są więc wnyki i miski zrobione ze starych opon, mikrostragany z warzywami z małego ogródka i rozbebeszony świniak, z którego wycinane są na bieżąco kawałki wedle zainteresowania klienteli.
Ale wszystko to nie ma znaczenia tak, jak kolorowe stroje lokalnych kobiet. Kark się skręca od patrzenia z podziwu. Aż się skusiłam i nabyłam droga kupna piękną, ręcznie szytą spódnicę w stylu mniejszości Flower Hmong (czy muszę dodawać, że zapłaciłam za nią mniej niż warta jest byle szmatka w odzieżowej sieciówce?).
Jak się okazało, nasz przejazd zawierał w sobie również wizytę w pobliskiej osadzie. W popękanych murach domów czas się zatrzymał (chociaż w jednej chatce był nawet telewizor). Mieliśmy okazję wysłuchać historii jednego z mieszkańców, który z dumą prezentował nam dyplom ukończenia szkoły przez jego syna (pierwsza i jedyna osoba z wioski póki co..). W pomieszczeniu obok kilka kobiet krzątało się w wioskowej garkuchni, a nieopodal inne brały się za pranie – dzień jak co dzień.
Rzut okiem na granicę Wietnamsko-Chińską nieopodal i wysiadaliśmy w Lao Cai, aby po wzmocnieniu się solidną porcją sajgonek, kurczakiem z ryżem i wietnamską bagietką z warzywami i wołowiną, złapać nocny pociąg powrotny do Hanoi. Wspaniały nastrój trochę się jednak rozmył, gdy złapany w restauracji internet poinformował nas o zaginięciu samolotu z Surabayi (Indonezja) do Singapuru.. Tego samego, którym rok i miesiąc wcześniej wracałam z wulkanów..