Chociaż nie była to najlepsza pora roku na odwiedziny wietnamskich gór, będąc w Hanoi nie mogłam sobie odmówić tych ‚kilku’ kroków więcej, aby zobaczyć niedzielny Bac Ha market, który, spośród wielu atrakcji zrobionych typowo dla turystów, wciąż wydaje się możliwie autentyczny. O samym markecie jednak później.
Aby dostać się w okolicę, wzięliśmy nocny pociąg z Hanoi do SaPa (Lao Cai). Dziennie dostępne są maksymalnie 2 połączenia na tej trasie: rano i wieczorem. Podróż trwa około 9-10h. Miejsc w pociągu od wyboru do koloru, zaczynając od drewnianych ławek (najtańsze), przez miękkie ławki (coś jak skórzane fotele w polskich przewozach regionalnych) i zwykłe kuszetki, na całkiem ‚luksusowych’ wagonach sypialnych kończąc. Te ostatnie zwykle należą do biur podróży i są oferowane zagramanicznym turystom za krocie. (Z tego co widziałam później, od zwykłych kuszetek różnią się grubością materaca, kolorem pościeli, obecnością stylowej lampki nocnej i butelkami wody dla podróżnych.) Postanowiliśmy zaryzykować standardową kuszetkę, za rozsądniejsze pieniądze. O dziwo, dogadanie się w okienku kasowym poszło całkiem płynnie (nie licząc, że po odstaniu w jednej kolejce zostałam odesłana do innej, gdzie już na szczęście był angielsko-ogarniający człowiek).
Ahoj przygodo, o 20.00 byliśmy już na dworcu. Jak się okazuje, wiele pociągów odjeżdża o podobnej godzinie wieczorem. Nie mieliśmy jednak trudności w odnalezieniu naszego składu. Lokomotywa już nas wypatrywała.
Wnętrze zaskoczyło, całkiem pozytywnie, bo spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Nie wiem jak wyglądają takie wagony w obecnych czasach pociągów pendolino w Polsce, ale kilka lat wstecz podobne warunki oferowały polskie koleje, czyli szału nie ma, dramatu też nie. Przedział z 4 pryczami dzieliliśmy ze starszą od nas parą Japończyków. Pociąg swą zawrotną prędkością (wątpię czy było to chociaż 40km/h) skutecznie bujał nas do snu pod poliestrową pościelą.
Skoro świt (jakaś 5.00), gdy tylko dojechaliśmy do Lao Cai, musieliśmy wzbić się na wyżyny intelektualne i skutecznie odganiać natrętnych panów kierowców, którzy za jedynie 4-krotnie większą niż normalnie stawkę oferowali zawieźć nas do Sa Pa (Sa Pa to górska miejscowość położona jakieś 30 km od Lao Cai, z racji wysokości, pociąg tam nie dojeżdża). Po pozbyciu się dość opryskliwego naganiacza, który oznajmiał, że nikt inny nas nie zabierze i autobus też nie przyjedzie, udaliśmy się w głąb parkingu, gdzie (zgodnie z tym co mówił wcześniej internet) znalazł się uczciwy przewoźnik. Za normalna cenę, kilkadziesiąt serpentyn przy pustym żołądku później, znaleźliśmy się na miejscu.
Miasteczko jest bardzo małe, nie sposób się tam zgubić. Stanowi doskonałą bazę wypadową w góry, a wiosną i latem okolica zachwyca polami ryżowymi. Dla nas pozostał niestety widok znany z Hanoi: zimnawo i mgła. Nie poddaliśmy się jednak, zgarnęliśmy z informacji turystycznej mapę okolicznych gór, zarezerwowaliśmy przejazd na market na dzień następny i wynajęliśmy podstawową jednostkę przemieszczania się każdego Wietnamczyka, czyli skuter.
Sa Pa, podobnie jak cała górska okolica, zamieszkana jest przez mniejszości etniczne. Kilkanaście grup, różniących się strojem i zwyczajami, które wciąż żyją podobnie jak ich przodkowie sprzed wieków, tworzą niesamowity i kolorowy obraz. Ciekawostka dla tych, którzy oglądali film Gran Torino: sąsiedzi głównego bohatera wywodzili się z ludu Hmong, który zamieszkuje właśnie okolice Sa Pa.
Srebrny wodospad (Silver Waterfall) schował się za mgłą, nawet z odległości 2 metrów było go kiepsko widać. Poszczęściło nam się bardziej przy wodospadzie miłości (Love Waterfall) (na całe 10 min – kilka zdjęć i mgła wróciła). Udało nam się też nawiązać kontakt z lokalnym zwierzem.
Chwilami mgła odpuszczała chociaż odrobinę i mogliśmy podziwiać zbocza tarasów ryżowych. Latem to miejsce musi wyglądać fantastycznie!
Grząski i śliski grunt pokrzyżował nasze plany odwiedzenia jaskini Ta Phin, zawróciliśmy więc do miasteczka na kolację i nocleg – pobudka wcześnie rano, by na market być na czas! O tym jednak innym razem.
Te pola ryżowe we mgle wyglądają niesamowicie. A wodospad jest magiczny – chciałabym go zobaczyć.
PolubieniePolubienie
Chyba masz rację, mimo że pogoda nie była najlepsza, mgła dodała magii i zmieniła jesienno-depresyjną aurę w coś niesamowitego :) Wietnam polecam zdecydowanie, byłam dwa razy i wciąż mi mało!
PolubieniePolubienie