jaskinia

czekolada bez kakaowca – Filipiny, wyspa Bohol: akt I

Ostatnia przygoda mojego, nie do końca zaplanowanego, maratonu weekendowych podróży przypadła na ten dłuższy, majówkowy. Filipińska wyspa Bohol skrywa w sobie mnóstwo bajecznie pięknych miejsc, na czele z niecodziennymi Wzgórzami Czekoladowymi (Chocolate Hills), które z kakaowcem nie mają nic wspólnego. Te niewysokie formacje geologiczne swoją nazwę zawdzięczają trawie, która brązowieje na ich powierzchni podczas pory suchej, nadając brązowawy kolor.

Singapur, lotnisko Changi, uśmiech – lecimy!

Na wyspie działa lotnisko obsługujące loty krajowe, można też wziąć prom z większej wyspy Cebu (której lotnisko obsługuje loty międzynarodowe) i właśnie tę drogę wybrałyśmy. Z lotniska na przystań jest niecałe 14km, zapewne bez problemu można wziąć taksówkę. My posłużyłyśmy się Uberem: 33 minuty (korki, korki i jeszcze raz duży ruch), 224 peso filipińskich (PHP, ~5.9 SGD, ~16.3 PLN), przy okazji zapoznając się z lokalnym folklorem.

Filipiny, wyspa Cebu, przewóz zwierząt – wersja filipińska

Z tego co pamiętam biletów na prom nie szło zarezerwować online (chyba, że przez agencje wycieczkowe) dlatego ustawiłyśmy się w ogonek. Zakładałyśmy, że wczesną porą nie będzie aż takiego ruchu, niestety udało nam się kupić bilety dopiero na 12:40. Port na Boholu nazywa się Tagbilaran, bilet w dwie strony to koszt 700 PHP (~18.4 SGD; ~51 PLN) + opłata portowa 25 PHP (~0.66 SGD; ~1,8 PLN) na Cebu i 20 PHP (~0.55 SGD; ~1,45 PLN) na Boholu (w drodze powrotnej). 2-godzinny rejs, a później przeprawa w głąb wyspy nie pozostawiły nam za dużo czasu na podziwianie okolicy.

Zamiast noclegu na obleganej, przyłączonej do głównej wyspy Bohol, wyspie Panglao i okolicy Tagbilaran, postawiłyśmy na niewielki Bed & Breakfast, a właściwie prawie Home Stay, w gminie Carmen – nieopodal Chocolate Hills. Z portu można pewnie zgarnąć lokalnego tuk tuka, chociaż nie wiem czy wypuściłyby się aż tak daleko. My skorzystałyśmy z firmy przewozowej, której samochód z kierowcą miał w oryginale zabrać nas na zwiedzanie. Zbiorowy transport publiczny praktycznie nie istnieje, więc jest to jedyna szansa na odwiedzenie czegokolwiek, jeśli nie planujemy plażingu na wspomnianej wcześniej, pobliskiej wyspie. Za drogę do Carmen zapłaciłyśmy 1800 PHP (~47.3 SGD; ~130.7 PLN), a wycieczkę na szczęście udało się przełożyć na następny dzień. Urokliwy dom, cisza i spokój – wydawało się przez moment, że dotarłyśmy na bajeczny koniec świata, z dala od zgiełku i stresu dnia codziennego. W okolicy nie było nic – minisklepik, w którym paragony wypisywane były ręcznie i niewielka jadłodajnia serwująca dania z lokalnych kurczaków (szczęśliwe kurki na milion procent!), która właściwie mieściła się w salonie czyjegoś domu (przez niedomknięte drzwi widziałyśmy dzieci oglądające telewizję w pokoju obok). Bardzo smacznie i gościnnie, nie sądzę aby często miewali taką klientelę jak my.

Filipiny, wyspa Bohol, Carmen, jedno piwko i do spania!

Są takie miejsca, zwłaszcza gdy ogranicza nas czas, gdzie zobaczenie czegokolwiek wymaga wcześniejszego zaplanowania. Ważne również, by pozostać choć trochę elastycznym i modyfikować plan, jeśli zajdzie taka potrzeba lub okoliczność. Jeśli chodzi o ustalanie kursu, wybieranie co zobaczyć, składanie tego w całość, wciskanie, upychanie, maksymalizowanie, czasem rezygnowanie i wybieranie – zawsze jestem pierwszym chętnym wolontariuszem. Nie inaczej było z Boholem, a moja trasa tak spodobała się właścicielowi firmy przewozowej, że zabrał się z nami, bo odwiedzałyśmy niektóre miejsca na wyspie, gdzie jeszcze nie był.

Atrakcje skupione były po wschodniej stronie wyspy. Zaczęłyśmy od Candijay Rice Terraces – niesamowite tarasy ryżowe. Chociaż widziałam je już nie raz, zawsze nadają okolicy sielankowy wygląd uczesanego pola. Ja chyba w obłokach zaczęłam bujać aż za bardzo, bo goniąc za kolejnym widokiem, wywinęłam orła na kamiennym schodku. Niezrażona kontynuowałam jednak wszystkie atrakcje, a moją lekko nadmuchaną kostkę, prześwietliłam dopiero 2 dni później w Singapurze – na szczęście tylko niegroźne skręcenie!

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay Rice Terraces, tarasy ryżowe

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay Rice Terraces, tarasy ryżowe

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay Rice Terraces, tarasy ryżowe

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay Rice Terraces, tarasy ryżowe z Jerrym i Biejyem, naszymi kierowcami

 Z okolicy pól, przez budkę w której można kupić bilety (20 PHP (~0.55 SGD; ~1,45 PLN) + drugie 20 PHP za parking), ścieżka zaprowadziła nas dżunglą do ukrytego wodospadu Can-Umantad Falls. Krystalicznie czysta woda, przypiekające słońce, jama tuż za strumieniem, niewielka ilość odwiedzających – a ludzie serio wolą leżeć na zatłoczonej plaży?! Ekspresowo dałyśmy nura, zbiornik wodny przy wodospadzie nie jest głęboki. Brzeg stanowiły duże ilości błota, ale nie było źle, ktoś postawił nawet małą budkę – przebieralnię.

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay, droga do wodospadu Can-Umantad Falls

Filipiny, wyspa Bohol, Candijay, wodospad Can-Umantad Falls

Zrelaksowane, już miałyśmy wychodzić na ląd, gdy nasze uszy przestawiły się w tryb nasłuchiwania. Muzyka? Śpiew? Radio? tylko jakieś takie.. zduszone? Rozwikłanie tej zagadki nie zajęło długo. Grupa, która krótko po nas przybyła na miejsce, okazała się filipińskim chórem kościelnym (Filipiny są bardzo religijnym krajem katolickim), sama dla siebie (albo raczej na chwałę Pana) w tej jamie za strumieniem wodospadu śpiewała Alleluja! Bez mała: najpiękniejsze wykonanie tego utworu jakie w życiu słyszałam, nieziemska akustyka, klarownie słyszalne sekcje głosowe i pewna abstrakcyjność sytuacji spowodowały, że łzy wzruszenia i kopara do ziemi towarzyszyły mi jeszcze chwilę po wybrzmieniu ostatnich dźwięków. Nawet słuchając nagrania po raz n-ty czuję to samo – posłuchajcie (od 0:26), a przy okazji zobaczycie przedsmak tego, o czym w następnej notce:

 Woda i emocje wyciągnęły z nas energię ze śniadania – czas zjeść! Wskazując palcem wybrałyśmy randomowo jedzenie w okolicznym, niewielkim foodcourcie, wspomagając się Pepsi w oldschoolowych butelkach.

Filipiny, wyspa Bohol, Anda, przerwa na posiłek!

Filipiny, wyspa Bohol, Anda, old school

Zmierzamy na kraniec wyspy, bo tam czeka na nas.. jezioro w jaskini! I to nie byle jakie, bo atrakcje wodne nabywają kolejnego wymiaru. Do jaskinio-jeziora Cabagnow Cave Pool można zejść po drabinie lub.. wskoczyć z kilku dobrych metrów! Przypomniały mi się czasy końca podstawówki, gdzie ekipą z podwórka, w wakacje chodziliśmy na odkryty basen na Olimpijskiej w moim rodzinnym mieście, i z uciechą oddawaliśmy się skokom do wody z wieży – kto pozwalał dzieciakom bez opieki dorosłego na takie rzeczy?! A jednak przeżyliśmy i wyszliśmy na ludzi bez skręconych karków, kto by pomyślał.

Filipiny, wyspa Bohol, Anda, basen w jaskini Cabagnow Cave Pool

Filipiny, wyspa Bohol, Anda, basen w jaskini Cabagnow Cave Pool

W tym niewielkim jeziorze o czyściutkiej wodzie pływały koła ratunkowe, na których można było sobie odpocząć – dno znajdowało się wiele metrów poniżej tafli wody. Zabawa była przednia, spójrzcie tylko na filmik powyżej! Na miejscu również jest niewielka przebieralnia, opłaty pobiera „kierownik” obiektu, który siedzi sobie pod drzewami –  trzeba liczyć 5 PHP opłaty klimatycznej (environment fee), 2 PHP za wejście i.. 50 PHP za skorzystanie z drabiny (już teraz nie pamiętam czy w oba kierunki, czy tylko w dół). Ta ostatnia opłata dość zabawna muszę przyznać, jednak 57 PHP (~1.5 SGD, ~4,15 PLN) to niewielki koszt za tyle frajdy.

Zachód słońca gonił nas niemiłosiernie i nie było szans złapać Czekoladowych Wzgórz jeszcze tego samego wieczora. Nasza wesoła ekipa kierowca + manager odwiozła nas do miejsca noclegu i nie skasowali za przekroczenie czasu. 8h wycieczki (a w efekcie cały dzień) wycenione było na 4500 PHP (118.5 SGD, 327,8 PLN) ze wszystkim. Polecam Jerry’ego i Biejy’a z Bohol Cheaptour! Byłyśmy tak zadowolone, że zdecydowałyśmy się na ich usługi również następnego dnia, ale o tym już następnym razem.

miau, miau, czyś ty kotku wakacji chciał? – Malezja, wyspa Borneo, Kuching: akt I

Zdarzyło Wam się kiedyś zapomnieć o wyjeździe/urlopie/wakacjach? Myślałam, że to możliwe tylko, gdy ktoś ma już za dużo wszystkiego. Aż padło na mnie, za sprawą promocyjnej wyprzedaży w liniach lotniczych Air Asia. W czerwcu 2016 roku za przysłowiowe grosze kupiłam bilet na weekendowy wypad do Kuching z wylotem w.. kwietniu 2017, 10 miesięcy później. Miesiące mijały, po drodze wpadło kilka innych wycieczek i kompletnie zapomniałam o tym zakupie, aż do marca. Na 5 tygodni przed wylotem, wrzucając do folderu „Malezja” maile organizujące nasz wypad na Tioman, trafiłam na tenże bilet.

Coś nade mną jednak czuwało, bo Tioman nieświadomie zaplanowałam tydzień wcześniej, a następny (i już potwierdzony wtedy) Bohol na.. tydzień później. Przypadkowo z dwóch oddzielonych przerwą, weekendowych wypadów, zrobił się maraton – 3 weekendy, 3 lokalizacje, przeplatane oczywiście powrotami do pracy. Kto przy zdrowych zmysłach odmówiłby jednak szansy odwiedzenia kolejnego miejsca?! Choćby przyszło mi jeść suchy ryż przez następne 2 miesiące – nie odpuszczę.

Namówiłam na szybko Magdę i Maćka, klepnęłam hotel, odbiór z lotniska, zaplanowałam ekspresem atrakcje i ahoj przygodo! Na nasze szczęście Malezja, nawet na ostatnią chwilę, jest wciąż atrakcyjna cenowo.

Właściwie wszystko udało się ogarnąć wcześniej, po za rezerwacją samochodu. Do dyspozycji mieliśmy tylko 2 dni normalnego weekendu, a atrakcje do odwiedzenia rozstrzelone są po za obrębem miasta w różne strony, nie było szans dotrzeć tam publicznym transportem, ani grupowymi wycieczkami (których unikamy jak diabeł święconej wody). Na szczęście Maciek podjął wyzwanie jazdy po lewej stronie, a hotel przez noc ogarnął nam białego rumaka.. to znaczy Protona (marka samochodów produkowanych w Malezji) – czy istnieje godniejsza nazwa fury dla naukowca?! Formalności przebiegły ekspresem, nawet nie pamiętam czy rzucili okiem na Międzynarodowe Prawo Jazdy.

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Kuching, Sarawak wita!

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Kuching, no to wio!

Kuching jest stolicą stanu Sarawak, jednego z dwóch, należących do Malezji, a znajdującego się na Borneo (obok Indonezji i Brunei) regionu. Na lwią część tego największego z 13 stanów składają się lasy równikowe, skrywające najróżniejsze cuda i formacje natury, a także rodzime plemiona, które wciąż żyją, jak ich przodkowie. Z powodu różnych zawiłości historycznych samo Kuching nazywane jest miastem kotów, a zwierzę to znalazło swoje miejsce w lokalnej symbolice.

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Kuching, miasto kotów

My jednak nie za bardzo skupiliśmy się na samej miejscowości, nie licząc wieczornego spaceru – natura zdecydowanie nas wzywała. Niecałe 50km od naszego hotelu znajdowała się jaskinia o magicznej nazwie Fairy Cave (Baśniowa/Czarodziejska). Dojechaliśmy bez problemu, ruch niewielki, tempo spokojne, a GPS z wypożyczalni dał radę. W ogóle wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie pozostałych odwiedzających. Fakt, nie spotkaliśmy w sumie innych „bladych” twarzy (cóż, na mojej i Maćka królował raczej utrwalany z poprzedniego weekendu kolor pomidorowo-parówkowy), a poruszanie się własnym pojazdem już w ogóle robiło chyba wrażenie.

Parking pod jaskinią jest bezpłatny, 5 MYR (~1.6 SGD, ~4,5 PLN) kosztuje bilet, dookoła znajdują się również małe stragany z piciem i przekąskami, w pobliżu jest toaleta, także infrastruktura jest odrobinę przygotowana, bez wrażenia zakłócania spokoju naturze.

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, okolice Fairy Cave, ile mam nóg?

Do Fairy Cave prowadzą kilkupiętrowe schody, a po chwilowym wysiłku przenosimy się i iście magiczne miejsce. Główna jama jaskini jest ogromna, rosnąca w środku zieleń, płynące małe strumyczki i fruwające niewielkie ptaszki sprawiają, że człowiek zaczyna faktycznie oczekiwać wzlatującej zza skały wróżki z różdżką sypiącą złotymi gwiazdami. Po przejściu głównej jamy, wąskie ścieżki prowadzą w głąb jaskini. Już teraz nie pamiętam czy wejście tam było jakoś, choćby symbolicznie odgrodzone, poszliśmy dalej dosłownie kilka kroków. W całym naszym przygotowaniu nie zabraliśmy nic po za latarkami w telefonach, a doświadczenie w eksplorowaniu jaskiń mamy żadne. Wspięliśmy się jeszcze na „balkon” z którego rozpościera się doskonały widok na wnętrze jaskini i wyszliśmy na powietrze, z radością biorąc oddech mniej „mokrym” powietrzem. Wysoka wilgoć wewnątrz sprawiała, że nasze twarze i ubrania bardzo szybko pokryły się warstwą potu – nie było nawet sensu wycierać buzi, od razu kapało z niej dalej.

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, wejście do jaskini Fairy Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Fairy Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Fairy Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Fairy Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Fairy Cave, tak ogromna, że ludzie wyglądają jak miniaturki na makiecie

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, w jaskini Fairy Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, w jaskini Fairy Cave, piękne kolory!

7 kilometrów dalej czekały już na nas Wind Caves – Jaskinie Wiatru. Tutaj utworzonymi ścieżkami można było przejść pasaże jaskini, wypatrując w ciemnościach różne elementy fauny i flory. Trasy są dosyć krótkie, ale bardzo przyjemne, chyba że ktoś boi się nietoperzy, znienacka nadlatujących ptaków i ciemności. Powtórzę raz jeszcze: porządna latarka… Na szczęście przy Wind Cave można było takowe wypożyczyć (chyba nawet w cenie biletu, który kosztował również 5 MYR)

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, szlaki w jaskini Wind Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, wejście do jaskini Wind Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, wejście do jaskini Wind Cave

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Wind Cave – ciemno!

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Wind Cave – nietoperze

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, jaskinia Wind Cave – gniazdo!

Zaczynało się trochę chmurzyć, ale postanowiliśmy mimo wszystko spróbować naszego szczęścia – zamarzyło nam się odwiedzić Semenggoh Wildlife Center, znajdujące się w rezerwacie Semenggoh Nature Reserve i mieliśmy szansę dotrzeć tuż na porę karmienia. Centrum dla dzikich zwierząt, skupia się przede wszystkim na działaniach rehabilitacyjnych zwierząt, zwłaszcza orangutanów. Topniejące przez ludzką działalność lasy tropikalne (główna metoda: wypalanie), wystawiły na ciężką próbę tysiące tych człekopodobnych stworzeń, które bez swojego domu, mają niewielkie szanse na przeżycie (jeśli tylko uciekną przed pożarem). Wiele z nich, kończy też jako żywe atrakcje źle prowadzonych zoo, działających pod przykrywką wzniosłych celów niesienia im pomocy. Semenggoh wydaje się robić dobrą robotę, a zwierzęta tam przebywające traktowane są jako pół-dzikie. Mieszkają na ogromnym terenie swojego naturalnego środowiska, same decydują, czy chcą pojawić się na sesji karmienia, a ich ruchy i stan zdrowia śledzone są jedynie dyskretnym okiem pracowników. Nie ma oczywiście klatek ani przymusowego pajacowania ku uciesze gawiedzi turystów. Swoją drogą, właśnie trafiłam na opis atrakcji na TripAdvisor – ma jedynie 3 na 5 gwiazdek, a główny komentarz przy negatywnych ocenach to „nie zobaczyliśmy orangutanów”, „przyszedł tylko jeden”. Dlaczego ludzie tak bardzo nie chcą zrozumieć wartości takich miejsc jak to, nawet jeśli nie zaspokoili swojej ciekawości zobaczenia zwierza na żywo? Ja bym im dała 6 gwiazdek, za to co robią, by ocalić te ciekawe gatunki zwierząt.

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Semenggoh Wildlife Center, orangutan przy kolacji

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Semenggoh Wildlife Center, drzewo genealogiczne orangutanów będących pod opieką ośrodka

W pawilonie przy głównym wejściu możemy zapoznać się z historią Centrum a także jej podopiecznymi: ich imionami, wiekiem, usposobieniem, a nawet rodzinnymi koneksjami. Mimo strug deszczu, prawdziwie tropikalnej ulewy, jeden orangutan zgłodniał i postanowił skorzystać z wystawionego wiktu, ku ogólnej uciesze zgromadzonych. Cegiełka wstępu, która idzie na wszelkie działania dla zachowania rezerwatów Sarawaku w najlepszym kształcie, kosztowała 10 MYR (~3.2 SGD, ~9 PLN)

Malezja, wyspa Borneo, Sarawak, Semenggoh Wildlife Center, chcesz gryza?

Przemoczeni do suchej nitki, w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w napotkanym centrum handlowym, gdzie z dziecięcą radością kupiliśmy w markecie suche skarpetki i koszulki, by w trochę bardziej przyjemnych warunkach zjeść i spędzić resztę drogi do hotelu.

Sił wystarczyło nam jeszcze na wieczorne wyjście do miasta, ale o tym już później.