Jest i on. Po prawie dwóch miesiącach powrócił. Przeprowadzki i delegacje mu nie służą. Dzięki niemu powracam z moją opowieścią z Chin. Witaj internecie z kabla. Chiny, dzień 3:
Rano pierwsze odezwały się zakwasy. Próbowałam je jednak zignorować i kontynuować zwiedzanie: Bell Tower, Drum Tower, Summer Palace, Wioska Olimpijska i Water Cube – fantastyczny park wodnej rozrywki. Basen miał być ukojeniem dla moich zmęczonych mięśni. Dlaczego nie był, o tym za chwilę.
Nie chciało mi się od rana przepychać w metrze, więc postanowiłam zrobić sobie prawie godzinny spacer pod Bell and Drum Tower, na rozruszanie nóg. Po drodze mijałam park, w którym, mimo wczesnej pory, toczyło się intensywne życie towarzyskie. Ulicą, wśród niewyobrażalnego jazgotu klaksonów, przetaczało się całe mnóstwo chińskich cudów motoryzacji.
Na Bell i Drum Tower można kupić bilet łączony. Właściwie chciałam wejść tylko na Drum Tower, zobaczyć jak grają na bębnach, ale gdy dotarłam to do następnego show było jeszcze 45 min, więc skierowałam swoje kroki do Bell Tower. Obie wieże stoją bardzo blisko siebie, a ich głównym zadaniem było odmierzanie czasu dla mieszkańców dawnego Pekinu. W środku można poczytać ciekawe historie na temat chińskich jednostek czasu – niemożliwe jednak do powtórzenia.
Kilkadziesiąt stopni później byłam już w Drum Tower, wśród wielu bębnów i różnego rodzaju odmierzaczy czasu. Po 10 minutach moje uszy otrzymały dość potężna dawkę decybeli. I wiem, że zwykle ciężko jest określić wiek Azjatów, ale mnie się zdaje, że na tych bębnach grały dzieci.
Ku uciesze moich nóg udało mi się usiąść w metrze jadącym do Summer Palace – ogromnego kompleksu jeziorowo-parkowego. Kryzys przyszedł już w środku. Słusznie obstawiłam, że ludzi będzie całe mnóstwo, więc darowałam sobie zwiedzanie budynków od środka. Postanowiłam zrobić rundkę w koło jeziora i obejrzeć wszystko z zewnątrz. Idąc lewym brzegiem (patrząc od wejścia) ilość ludzi na metr kwadratowy była powalająca. Wycieczki, krzyczące dzieci i piekielny upał. Po kilkudziesięciu metrach chciałam sobie darować. Kolejny raz przysiadłam na murku, a gdy już się podniosłam podbiegła do mnie dziewczyna, na oko 18 lat, ale kto potrafi poprawnie określić wiek Azjatów?! Chyba słabo mówi po angielsku, bo słyszę tylko: photo, photo i pokazuje palcem na chłopaka stojącego kawałek dalej. Dobra, myślę sobie, pewnie chcą mieć razem zdjęcie. Macham więc do niego, żeby podał aparat, ale on zaczyna kierować obiektyw w moją stronę. To nie ja miałam robić zdjęcie. To ta dziewczyna chciała mieć zdjęcie.. ze mną. Mimo konsternacji uśmiechnęłam się. I tak o to jestem czyjąś pamiątką z wakacji.
Przeczucie podpowiadało mi, że po drugiej stronie będzie lepiej, jak już tylko obejdę dookoła. Nie myliłam się. Polecam więc od razu prawy brzeg (chyba że ktoś idzie zwiedzać kompleks pałacowy, jak pisałam, ja sobie darowałam).
Smog nie dawał za wygraną. Wioska olimpijska zapewne prezentowała by się znacznie lepiej, gdyby tylko powietrze było bardziej przejrzyste. Water Cube i basen olimpijski miał być moją wieczorną rozrywką. Do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego zaplanowałam to na sobotę wieczór?! Nie wydaje mi się jednak, aby o innych porach było lepiej. Moim oczom ukazał się taki oto obrazek:
Darowałam więc sobie i stanie w ogonku i pływanie jak sardynka. Sam obiekt, podobnie jak stadion, prezentował się dosyć imponująco. W wiosce olimpijskiej nieodłączne suweniry i nawołujący sprzedawcy byli wszędzie.
Jeśliby zwrócić uwagę na tą i dwie poprzednie, chińskie notki, to zupełnie pominęłam kwestie kulinarne. Nie jest to jednak przypadek. Tak się jakoś złożyło, że upał i dosyć napięte plany sprawiły, że ja – naczelny łakomczuch – zupełnie nie myślałam o jedzeniu. Jakieś na szybko chapnięte bułeczki czy jogurt wystarczały. Mądry organizm zaczął się jednak domagać, więc wieczorem, z wioski olimpijskiej wróciłam do hotelu i zeszłam do restauracji na kolację. Hotel do gwiadkowanych nie należał, w recepcji jeszcze jako-tako mówili po angielsku, w restauracji już nie. Na szczęście menu było po angielsku, więc zamówiłam sobie chrupiącą wieprzowinę z ziemniaczkami w słodkawym sosie i szpinak z orzeszkami (mniam!). Pani kelnerka przyniosła mi jedzenie i pałeczki. To chwytam sobie dzielnie kawałeczki, a że już trochę mam wprawy po prawie rocznym przebywaniu w Azji, to szło mi nienajgorzej (nic nie spadało i trafiałam do buzi!). Niestety to było chyba tylko moje mniemanie, bo w połowie posiłku pani kelnerka, gaworząc coś po chińsku, z przepraszającą miną, przyniosła mi.. widelec. Dokończyłam jednak pałeczkami, a co! Niech wie, że białasy też potrafią! :)
No pięknie :) Już nie mogę doczekać się reszty Twoich wpisów „z szuflady”!
PolubieniePolubienie
Hej Sonia – super fotki i opowiesci. Tylko cos linki na youtube nie dzialaja :P wyskakuje kominikat ze filmik jest prywatny ;-)
PolubieniePolubienie
Hej Aneta, faktycznie, wgrały się jako prywatne :) spróbuj teraz, zmieniłam ich ustawienia. Jeśli nadal nie działają to daj mi znać, jeszcze coś pokombinuję :)
PolubieniePolubienie