Darowałam sobie Mauzoleum Mao i przespacerowałam się jeszcze pod National Centre for the Performing Arts, znane też jako National Grand Theatre. Budowla wzbudza wiele kontrowersji wśród lokalnych mieszkańców, bo kształtem przypomina jajko albo kapelusz grzyba, z czego nie są do końca zadowoleni.

Chiny, Pekin, szczoteczka do zębów „with teeth” ( z zębami(!) ). Wolałam użyć swojej, bałam się, że ta mnie ugryzie..
Dalej pojechałam w stronę zrewitalizowanych hutongów – tradycyjnej zabudowy Pekinu – znajdujących się w okolicy Nanluogu Xiang. Są dobrym miejscem na zakupy pamiątek, jednak przypominają mi bardziej kolorowy bazar, wśród szyldów ciężko złapać prawdziwy klimat tego miejsca.
Dużo bardziej podobały mi się hutongi w okolicy Dongzhimen – zamieszkane przez lokalną ludność, absolutnie niekomercyjne. Fasady rozpadających się budynków kryją często wnętrza rodem z IKEI, okna i drzwi zwykle pootwierane, nie sposób nie zajrzeć. Na całym terenie znajduje się także duża ilość publicznych toalet – podobno wiele z tych domów nie ma dostępu do kanalizacji.
Popołudnie i wieczór przed odlotem miałam spędzić w Temple of Heaven Park oraz tradycyjnej pekińskiej operze. Kiedy jechałam po bilety (a jak się okazało – niepotrzebnie fatygowałam się wcześniej, cały czas sporo było dostępnych tuż przed przedstawieniem) ulewa znów dała o sobie znać, nie pozostawiając mi zbyt wielu suchych nitek, mimo parasola. Oprócz biletu miałam do zrealizowania jeszcze jeden cel zanim wyjadę – wysłać pocztówki. W tym miejscu zaczyna się jedna z dwóch historii pod tytułem „język migowy jest dobry na wszystko”.
Po drodze z przystanku do opery zauważyłam mały budynek, idealnie wpasowujący się klimatem w komunistyczną rzeczywistość, który wyglądał na pocztę. Po kupieniu biletów w kasie opery zawróciłam więc na tę pocztę, po znaczki. Nie licząc nawet na śladową znajomość angielskiego u pracowników, szybko znalazłam w słowniku potrzebne słówko i dumna z siebie wyartykułowałam czego mi trzeba. Schody pojawiły się, kiedy trzeba było powiedzieć ile. Pokazywanie na palcach na niewiele się zdało, bo pan urzędnik nie ogarnął liczby powyżej dziesięciu, podałam mu więc plik pocztówek, żeby sam przeliczył. Alleluja, mam znaczki! Podeszłam do stoliczka, na którym znajdowało się pudełko z gąbką. Patent jak wszędzie, teraz już z górki. Nic bardziej mylnego – gąbka okazuje się sucha. Szybko odrzuciłam myśl, aby poprosić o namoczenie jej. Cóż było robić – jęzor i ślinimy. Coś jednak nie pasowało, znaczek nie miał posmaku kleju i wcale nie chciał się przykleić. Proste – kleju na znaczku nie ma. Kompletnie zbita z tropy gestykuluję panu w okienku, że przyklejam znaczek na kartkę, a on się nie trzyma, i bezradnie rozkładam ręce, z nadzieją, że zrozumie mój problem. Pan wskazuje mi palcem na inne plastikowe pudełko leżące na stoliczku, takie z którego wystawały cienkie rolki. Nadal nic nie zatrybiło w mojej głowie, ulitował się ten człowiek nade mną, podszedł i pokazał, że rolki są obtoczone klejem, który podgrzewany jest w tej skrzyneczce, wystarczy przeciągnąć znaczkiem po rolce i gęsta maź pozwoli przytwierdzić obie części do siebie. Z uśmiechem 5-latka obsmarowywałam więc znaczki, w koło znaczków i własne palce. Skrzynka na listy nie kryła już na szczęście żadnych tajemnic.
Jeśli ktoś czuje się pominięty, bo kartki nie otrzymał, to w tym miejscu zaznaczam, że po 2 miesiącach do nikogo pocztówki nie dotarły. Myślę, że nawet nie pofatygowali się przewieźć ich na główną pocztę. Może dlatego, że nie napisałam „Polska” krzaczkami, tylko po angielsku?
Do przedstawienia wciąż pozostawało niecałe 2h, a mi zaczynało już pływać w butach. Postanowiłam ukryć się i przeczekać w jakiejś restauracji, z nadzieją zaspokojenia głodu przy okazji. Jak zwykle w takich sytuacjach wielkiego wyboru w okolicy nie ma, weszłam więc do pierwszej napotkanej, z nadzieją, że jakoś to będzie. Było. Język migowy jest dobry na wszystko – odsłona druga.
Od progu wita mnie kelner z koślawo-angielskim ‚good afternoon’, wskazując, gdzie mam położyć mój mokry parasol. Jest nadzieja – myślę sobie. Niestety, to był jedyny skill językowy jaki posiadała załoga tej restauracji. Usiadłam przy stoliku, kątem oka obserwując odprawę kelnerów. Przed ok. 10 osób ustawionych w dwuszeregu stał manager (?), wykrzykiwał do nich jakieś zdania, a oni mu odkrzykiwali – jak w wojsku. Chwilę później podchodzi kelnerka z menu. Wszystko w krzaczkach, obrazków brak. W dodatku na środku stołu jest dziura, z płytą grzewczą. Zrozumiałam, że jestem w restauracji oferującej hot pot – w gorącym wywarze gotuje się samemu zamówione surowe mięso, ryby, warzywa. 15 sekund mojej bezradnej miny wystarczyło, żeby kelnerka poszła poszperać za angielskim menu. Na szczęście znalazło się, trochę zwichrowane, ale zawsze. Zamówiłam więc kulki mięsne i szpinak. Rodzaj wywarów wskazałam losowo (nie wiem na jaki język były przetłumaczone ich opisy, ale angielsko brzmiących wyrazów nie było tam za wiele). Do tego ciastko sezamowe i napój – tu już bez niespodzianek, standardowe Cole i Sprite w menu. Obawiałam się, że jedzenie może okazać się ostre, więc na wszelki wypadek zamówiłam „large” (duży) zamiast „small” (mały).
Kelnerka przyniosła pałeczki, dwie połączone ze sobą miseczki i wywar, włączyła płytę – miałam czekać, aż zacznie wrzeć. Podeszła drugi raz i przyniosła mi napój.. Rozmiar „large” okazał się półtorej litrową butelką. Zdecydowanie nie braknie. Następnym razem, gdy podeszła, zauważyła, że moje miseczki są puste, więc zaczyna mi coś tłumaczyć pokazując na nie palcem. Ja oczywiście ni w ząb, ale ona dalej uparcie próbuje. W głowie głupie myśli w stylu: no widzę miseczki, nie wiem, mam porcelanę pochwalić, czy co? Byłam przekonana, że to do nich mam włożyć to co ugotowałam. Niestety stoliki w koło albo puste albo za daleko, żeby podejrzeć co ludzie tam mają. Kelnerka w końcu wskazała ręką, że mam wstać. Zaprowadziła mnie razem z tymi cholernymi miseczki w kąt sali. Co się okazało? Sosy. 2 poziomy, rzędy sosów w miseczkach, które trzeba sobie nałożyć. Niestety opisów brak, na węch też słabo, więc zdałam się na panią, z nadzieją, że mnie nie otruje ani nie przepali mi przełyku. Jak się później okazało, nałożyła mi sos orzeszkowy, nie wiedzieć czemu z pietruszką, ale o dziwo pasowało.
Mięso i szpinak wjechały na stół – zaczęła się zabawa w kucharza – łyżką i podbierakiem. Muszę przyznać, że bardzo dobrze udało mi się trafić. I wywar i mięso i te sosy, wszystko do siebie pasowało, nie było ostre i smakowało.
To jednak nie koniec tej historii. W połowie mojego sukcesu kelnerka wraca trzymając w ręce mój paragon, zapisany krzaczkami oczywiście – wskazuje na jedną z pozycji i zaczyna mi coś tłumaczyć. Minuta konsternacji i jej usilnych starań. Dobra, jedyne czego nie mam na stole to ciastko sezamowe. Rozkładam ręce, z nadzieją, że to właśnie o to chodzi – chce mi przekazać, że ciastka nie ma. Ona jednak kiwa głową i zaczyna mi pokazywać na zmianę jeden i dwa palce. O cokolwiek chodziło, machałam głową z miną „dobra, dobra”. Okazało się, że chciałam jedno ciastko, a ciastka były sprzedawane podwójnie, jako zestaw. Przecież jasna sprawa, że dam radę i z dwoma ciastkami (zwłaszcza, że były wyśmienite). I tak o to w przyjemnej atmosferze bariery językowej minął mi czas pozostały do przedstawienia.
Tradycyjna Pekińska Opera to nie przedstawienie jakiego można posłuchać w budynkach oper na całym świecie. To widowisko przedstawiające tradycyjne chińskie postacie w barwnych kostiumach i makijażu na tle różnych wydarzeń, w towarzystwie charakterystycznych melodii, lokalnych instrumentów, tańca, śpiewu i akrobatyki. Ja udałam się do Hu Guang Guild Hall z początku XIX wieku.Tak jak wspominałam, biletów było całkiem sporo, ja kupiłam najtańsze i chociaż siedziałam z tyłu to wszystko było dobrze widać – pomieszczenie nie jest szczególnie wielkie. Przed przedstawieniem serwowana jest herbata i przekąski, którymi można się częstować siedząc przy swoim stoliku. Godzinny pokaz składał się z 3 różnych scen z życia postaci niepowiązanych ze sobą. Pierwsze dwie to historie jednego bohatera – kolorowe, ale jakoś nie zachwyciły mnie.
A właśnie, tekst jest niby tłumaczony na angielski i wyświetlany na elektronicznych tablicach obok, ale zdecydowanie użyto do tego translatora a nie słownika/tłumacza, więc sens często ginie. Ostatnia scena, w której waleczna, kobieta w niebieskim stroju postanowiła ukraść srebra, żeby kupić leki dla biednych ludzi w mieście, podobała mi się najbardziej. Dużo akrobatyki, więcej akcji, efektowne wstawki muzyczne – zachwyciłam się.

Chiny, Pekin, Hu Guang Guild Hall, Tradycyjna Opera Pekińska, wojownicy z ludu (dla mnie wyglądają jak krasnale)
I tak mój długi, sierpniowy weekend dobiegł końca. Odebrać rzeczy, przebrać się w coś suchego, kilometrowa kolejka do odprawy celnej (polecam wybrać się dużo wcześniej) i już zasypiałam na pokładzie Air China, żeby obudzić się przed 6.00 rano na Changi w Singapurze i biegiem przez prysznic w domu, coby stawić się w pracy przed 9.00.
Podsumowanie?
Super ekstra, ja chcę jeszcze raz (na Chiński Mur). Może niekoniecznie do Pekinu, ale Chiny jak najbardziej. Najbardziej denerwujące były dla mnie oczywiście wszechobecne tłumy (chociaż nie wierzę, że są miejsca bez tłumów, chyba na wsiach jedynie). Może byłoby to mniej męczące, gdyby nie 35-cio i powyżej stopniowy upał wraz z prażącym słońcem.
Starałam się odwiedzić jak najwięcej miejsc, w bardzo krótkim czasie – nie udało mi się dotrzeć tylko do jednego z zaplanowanych. Wciąż jednak Pekin ma wiele pięknych miejsc, do których moje nogi nie zawędrowały. Innym należałoby poświęcić ciut więcej czasu, niż ja to zrobiłam. Nie będę się wzbraniać, jeśli znów nadarzy się okazja być w okolicy.
I następnym razem zarezerwuję pokój z oknem.
Miesiąc później udało mi się weekendowo zwiedzić miejsca bardzo odległe od Pekinu. O tym jednak później.